Kiedy mnie odwołano do Paryża, wybrałem tę samą drogę, którą przybyłem do Jass.
Nie myślałem już ani o Zdence, ani o jej rodzinie, kiedy nagle pewnego wieczoru usłyszałem dźwięk dzwonu, który bił osiem razy. Brzmienie to było mi jakby znajome, przewodnik zaś objaśnił, że to dzwonią niedaleko w klasztorze. Zapytałem o nazwę i dowiedziałem się, że to klasztor „Matki Boskiej Dębowej”. Spiąłem konia ostrogami i wkrótce potem pukaliśmy już do wrót klasztoru. Mnich wpuścił nas i zaprowadził do pomieszczenia przeznaczonego dla podróżnych. Było tam tylu pielgrzymów, że od razu opuściła mnie chęć nocowania tutaj i zapytałem, czy nie znajdzie się nocleg we wsi.
- Nocleg to się znajdzie - odpowiedział z głębokim westchnieniem pustelnik -domów pustych tam pełno - a wszystko przez tego przeklętego Gorczę!
- Jak to mam rozumieć? - zapytałem. - Czyżby stary Gorcza jeszcze żył?
- O nie, pochowano go naprawdę z kołem w sercu! Ale zdołał przedtem synowi Jerzego krew wyssać. Chłopiec wrócił nocą, płakał pod drzwiami, że mu zimno i że chce do domu. Matka głupia, choć go przecie sama pochowała, użaliła się, nie miała sił wygnać chłopca na cmentarz - i wpuściła go. Wtenczas rzucił się na nią i całą krew jej wyssał. Kiedy ją też pochowali - wróciła i wyssała krew młodszemu chłopcu, potem - mężowi, a potem - szwagrowi. Wszystkich ten sam koniec spotkał.
- A Zdenka? - zapytałem.
- Ach, zwariowała z rozpaczy, biedactwo - już lepiej nie mówić!
W odpowiedzi tej było coś nieokreślonego, nie śmiałem jednak pytać dalej.
- Wilkołaki to jak zaraza - ciągnął dalej pustelnik i przeżegnał się - ileż to już rodzin ucierpiało od nich we wsi, ileż wymarło co do jednego - niech pan mnie posłucha i przenocuje lepiej w klasztorze, bo jeśli pana nawet nie zamordują we wsi wilkołaki, to się pan przez nie tyle strachu naje, że wyjedzie pan co koń wyskoczy, zanim na mszę poranną zadzwonię. Jestem tylko biednym mnichem - ciągnął dalej - lecz podróżnicy są tak szczodrzy, tyle mi dają, że mogę się o nich zatroszczyć. Mam znakomity ser, rodzynki takie, że ślinka cieknie od samego patrzenia, do tego kilka butelek tokaju - nie gorszych od tego, jaki pić raczy sam najświąto-bliwszy patriarcha.
W tej chwili na moich oczach pustelnik jakby przeistaczał się w karczmarza. Wydało mi się nawet, że specjalnie naopowiadał niestworzonych rzeczy, żeby dać mi okazję uczynić coś dla nieba za wzorem owych hojnych podróżników, którzy tyle dają świętemu mężowi, że może się o nich zatroszczyć.
W dodatku samo słowo „strach” działało na mnie tak samo jak dźwięk trąb na konia bojowego. Byłoby mi wstyd przed sobą samym, gdybym natychmiast nie