stępnego dnia stanęliśmy u ich stóp, a rankiem trzeciego dnia zaczęliśmy zagłębiać się w jeden z wąwozów górskich.
Nasze Karpaty bynajmniej nie przypominają tkniętych przez cywilizację waszych gór na Zachodzie. Potęga i wielkość natury ukazują się tam w całej majestatycznej pełni. Groźne szczyty górskie, pokryte wiecznymi śniegami, giną w chmurach. Olbrzymie lasy sosnowe chylą się nad gładkim zwierciadłem jezior, podobnych do mórz. Jezior tych nigdy jeszcze nie pruła łódź, a ich głębokiego niby lazur kryształu nigdy nie zmąciła rybacka sieć. Czasem tylko rozbrzmiewa tam głos ludzki, nucąc melodię ludową i odpowiada mu krzyk dzikich zwierząt. Melodia i krzyk budzą samotne echo, jak gdyby zdumione, że jakiś dźwięk przypomniał mu o jego własnym istnieniu.
Na przestrzeni całych mil wędruje się pod ciemnym sklepieniem lasów, które nagle ukazuje oczom jakiś cudowny widok wyłaniający się wśród ustronia, przejmując na przemian zdumieniem i zachwytem. Niebezpieczeństwo czyha tu zewsząd w różnorodnej postaci, ale ma w sobie tyle wzniosłości, że człowiek przestaje się lękać. Czasem jest to wodospad powstały z topniejących lodów, który pędząc pośród skał, zalewa nagle wąską ścieżkę, wydeptaną przez dzikiego zwierza i tropiącego go myśliwego. Niekiedy są to stoczone działaniem czasu drzewa, które odrywają się od gruntu, by runąć z łoskotem tak straszliwym jak trzęsienie ziemi. A wreszcie bywają to huragany przesłaniające wszystko chmurami, z których w ognistych wężowych skrętach wytryskają błyskawice.
Wydaje się, że wędrówka jest bezcelowa i nigdzie nie prowadzi. Nie napotyka się ani wioski, ani zamku, ani chaty, ani śladu siedziby ludzkiej. Chwilami tylko - jak gdyby potęgując jeszcze smutek ponurego krajobrazu - drogę zagrodzi drzemiące w głębi wąwozu, niczym Morze Martwe, zielone jezioro, nieporosłe ani jedną trzciną, nieobramowane ani jednym krzakiem. Gromadka wodnego ptactwa, czując bliskość człowieka, zrywa się do lotu z przeciągłym, pomieszanym krzykiem. Czasem trzeba skręcić w bok, wspiąć się na najbliższe wzgórze - i trwa to tak długo, dopóki się nie przemierzy całego pasma, które stopniowo kurczy się i maleje. Potem, kiedy się zboczy ku południowi, krajobraz staje się majestatyczny, wyrasta nowy łańcuch gór - wyższych, bardziej malowniczych, o bogatym ukształtowaniu. Pasmo to wieńczą już bujne lasy i przecinają strumienie, denistość i woda napełniają krajobraz żydem, słychać dzwon pustelni, widać przesuwającą się na stoku górskim karawanę. Wreszde, w ostatnich promieniach słońca można już rozróżnić, niczym stłoczoną gromadę białego ptactwa, domy kilku wiosek, jak gdyby skupione obok siebie po to, aby się uchronić przed nocnym atakiem. Bo wraz z żydem powra-ca niebezpieczeństwo. Teraz budzą grozę nie stada niedźwiedzi i wilków, zamieszkujące przebyte góry, lecz bandy rozbójników, z którymi trzeba walczyć.