Proszę posłuchać: mój ojciec, najlepszy człowiek pod słońcem, ale w podeszłym wieku, i ja, w czasie gdy rozgrywają się opisane tu wydarzenia - przed ośmiu laty - licząca zaledwie dziewiętnaście wiosen. Ojciec i ja stanowiliśmy całą rodzinę. Matka moja, styryjska dama, umarła, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Miałam wszakże łagodnego usposobienia opiekunkę, będącą u nas, rzec mogę, nieomal od czasów mego niemowlęctwa. Jak daleko sięgam pamięcią, widzę nad sobą jej poczciwą, pulchną twarz. Madame Perrodon pochodziła z Berna; jej troskliwość i dobroć w części przynajmniej wynagradzały mi brak matki, której nawet nie przypominam sobie, tak wcześnie ją straciłam. Była to więc trzecia osoba zasiadająca przy naszym stole. Czwartą była mademoiselle de Lafontaine, dama, którą można określić jako guwernantkę.
Mademoiselle władała językiem francuskim i niemieckim, madame Perrodon francuskim i łamaną angielszczyzną; my zaś z ojcem na co dzień rozmawialiśmy po angielsku, po części, aby tego języka nie zapomnieć, po części z pobudek patriotycznych. Powstawała z tego wieża Babel, przedmiot śmiechu obcych, której jednak nie będę próbowała tu oddać. Ponadto odwiedzały mnie niekiedy na dłużej lub krócej dwie czy trzy przyjaciółki; czasem też i ja składałam im wizyty.
Taki był nasz zwykły krąg towarzyski. Oczywiście zdarzały się przypadkowe wizyty „sąsiadów” mieszkających - zaledwie - o pięć czy sześć mil od nas. Mogę wszakże zapewnić, że prowadziłam życie dość samotne. Guwernantki ograniczały moją swobodę na tyle tylko, na ile rozsądne osoby mogły to robić wobec mocno rozpuszczonej dziewczyny, której jedyny spośród rodziców, ojciec, pozwalał nieomal na wszystko. Opowiem teraz o pierwszym wydarzeniu w moim życiu, które w duszy mojej pozostawiło przerażające, nigdy właściwie niezatarte piętno. Zdarzenie to miało miejsce tak dawno, że stanowi jedno z najwcześniejszych wspomnień, jakie zachowałam w pamięci. Ktoś mógłby uznać je za tak błahe, że niewarte wzmianki, z czasem jednak wyjaśni się, dlaczego wspominam tu o nim. Wielki pokój dziecinny, który zajmowałam sama, mieścił się na najwyższym piętrze zamku, pod wysokim dębowym stropem. Mogłam mieć wówczas nie więcej niż sześć lat. Pewnej nocy obudziłam się, a rozglądnąwszy się wokół, nie dostrzegłam dziewczyny służącej. Nie było również niani. Uświadomiłam sobie, że jestem sama. Nie przestraszyłam się, należałam bowiem do tych szczęśliwych dzieci, którym rozmyślnie oszczędza się opowieści o duchach, bajek i tego wszystkiego, co sprawia, że gdy nagle zaskrzypią drzwi czy gasnąca świeca zamigoce, rzucając cień baldachimu łoża na ścianę, tuż przy twarzy, natychmiast chowamy głowę pod kołdrę. Byłam zła i obrażona, widząc, że tak mnie zaniedbano, i zaczęłam pochlipywać, by za chwilę wybuchnąć głośnym płaczem. Nagle, ku swemu zdumieniu, tui przy