- Mój ojciec miał być przecież na cmentarzu. Myślałam, że wiedziałaś, że ona umarła i że dziś będzie jej pogrzeb - odparłam.
-Ona? Nie wiem, kto to jest. Nie zawracam sobie głowy jakimiś chłopami -odezwała się Carmilla z płonącym wzrokiem.
- To ta biedna dziewczyna, która przed kilkunastoma dniami zobaczyła podobno zjawę i od tego czasu powoli konała, by wczoraj wyzionąć ducha.
- Nie mów mi o żadnych duchach, bo nie będę mogła w nocy zasnąć.
- Mam nadzieję, że nie nadciąga zaraza, choć wszystko na to wskazuje - ciągnęłam dalej. - Młoda żona pasterza do świń umarła ledwo przed tygodniem, a zdawało się jej, że w nocy coś ją schwyciło za gardło i niemal udusiło. Tatuś powiada, że takie straszliwe majaki towarzyszą niekiedy zarazie. Poprzedniego dnia czuła się całkiem dobrze, nazajutrz zachorowała, a po tygodniu już nie żyła.
- No, to przynajmniej j e j pogrzeb mamy już za sobą; pieśni odśpiewano, oszczędziwszy tortury naszym uszom. Nie znoszę tych fałszów i chłopskiej gwary. Zdenerwowałam się. Siądź tutaj, koło mnie, blisko, bliżej. Weź moją rękę, uściśnij, mocno...
Stałyśmy koło ławki nieopodal domu. Carmilla usiadła. Nagle zmieniła się do tego stopnia, że przez chwilę byłam niespokojna, a nawet przerażona. Twarz jej pociemniała i zsiniała; kurczowo zacisnęła dłonie, zagryzła wargi i drżąc jak w febrze, utkwiła wzrok w ziemi, jakby skupiając wszystkie siły dla opanowania ataku, z którym zmagała się z całej mocy. Po chwili wydała stłumiony, bezwiedny jęk cierpienia; atak powoli mijał.
- Widzisz! Takie są skutki prześladowania ludzi żałobnymi pieśniami - odezwała się na koniec. - Potrzymaj mnie, potrzymaj mocno, to mija.
Atak rzeczywiście minął, a Carmilla, być może chcąc zatrzeć smutne wrażenie, jakie scena ta na mnie wywarła, stała się wyjątkowo rozmowna i ożywiona. Wróciłyśmy do domu.
Tego dnia po raz pierwszy dostrzegłam wyraźnie symptomy owej słabości zdrowia, o której wspominała jej matka. Po raz pierwszy też ujrzałam u niej przejawy czegoś, co można by nazwać „humorami”.
Wszystko to jednak minęło jak letnie obłoki na pogodnym niebie i nigdy już więcej nie byłam świadkiem najmniejszych oznak jej gniewu - z jednym wyjątkiem. Opowiem, jak do tego doszło.
Wyglądałyśmy właśnie przez jedno z wysokich okien salonu, kiedy na dziedzińcu, od strony zwodzonego mostu, ukazała się dobrze znana mi postać wędrownego sztukmistrza, który odwiedzał nas dwa razy do roku. Był to garbus o ostrych rysach twarzy, często towarzyszących temu kalectwu. Nosił spiczastą czarną bród-