Ale trawa na łące już była sucha i od czasu do czasu szeptała zatrwożona:
— Przyjdzie burza, przyjdzie...
Zaczął się las. Szaruś bał się, żeby nie zabłądzić, bo gałęzie splatały się nad nim tak gęsto, że nie wiedział, czy idzie w dobrą stronę.
Czasem zachrzęściły gdzieś uschłe badyle — jakby ktoś tamtędy szedł. To znów świeciły w ciemnościach jakieś zielone latarenki — może wilcze ślepia?...
„To mi się tylko wydaje” — powtarzał sobie Szaruś i szedł dalej.
Trafił na świerkowy zagajnik — niski i tak gęsty, że kiedy się tamtędy przeciskał, gałęzie wyrywały mu pióra.
Ale przeszedł.
Potem były mokradła. Nie mógł iść, bo zapadał się w błoto. Mógł tylko podfruwać z kępy na kępę. To go strasznie zmęczyło. Ale przefrunął.
Nareszcie bór się skończył. Szaruś wyszedł na pustkowie usiane kamieniami i zobaczył, że góra jest tuż nad nim.
Zobaczył także coś innego. Noc już prawie przeszła, rozwidniało się. Gwiazdy gasły jedna po drugiej.
Gasły nie tylko dlatego, że zbliżał się dzień. Nadciągała chmura i zasłoniła już połowę nieba. A w tej chmurze błyskało i słychać było groźne pomrukiwanie: „rrrrrrrrrr”...
Nadlatywała burza.
Szarusia rozbolały nogi. Wszystko go bolało i taki był zmęczony!
Ale szedł.
33