176 SANATORIUM POD KLLPSYDRĄ
wypryskiem, ale w przerwie błękitu, w wysokiej zieleni drzew papuga powtarza wciąż: „Guatemala” uparcie, w równych odstępach, z tą samą intonacją, i od tego zielonego słowa staje się powoli czereśniowo, świeżo i liściasto. I tak powoli wśród trudności i konfliktów odbywa się głosowanie, ustala się tok ceremonii, lista parady, protokół dyplomatyczny dnia.
W maju były dni różowe jak Egipt. Na rynku blask wylewał się ze wszystkich granic i falował. Na niebie spiętrzenia letnich obłoków klęczały skłębione pod szczelinami blasku, wulkaniczne, obrysowane jaskrawo, i — Barbados, Labrador, Trinidad — wszystko zachodziło w czerwień, jakby widziane przez rubinowe okulary, i przez te dwa, trzy pulsy, zmroczenia, przez to czerwone zaćmienie krwi uderzającej do głowy przepływała przez całe niebo wielka korweta Gujany1, eksplodując wszystkimi żaglami. Sunęła wzdęta, prychając płótnem, holowana ciężko wśród wypiętych lin i krzyku holowników, przez wzburzenia mew i czerwony blask morza. Wtedy wyrastał na całe niebo i rozbudowywał się szeroko ogromny, pogmatwany takielunek2 sznurów, drabin i żerdzi i grzmiąc wysoko rozpiętym płótnem, rozbijał się wielokrotny, wielopiętrowy spektakl napowietrzny żagli, rejów i brasów3, w którego lukach ukazywali się przez chwilę mali zwinni Murzynkowie i rozbiegali się w tym płóciennym labiryncie, gubiąc się wśród znaków i figur fantastycznego nieba zwrotników.
Potem sceneria zmienia się, na niebie, w masywach chmur, kulminowały aż trzy na raz różowe zaćmienia, dymiła lśniąca lawa, obrysowując świetlistą linią groźne kontury obłoków i — Kuba, Haiti, Jamajka — rdzeń świata szedł w głąb, dojrzewał coraz jaskrawiej, docierał do sedna i nagle wylewała się czysta esencja tych dni: szumiąca oceaniczność zwrotników, archipe-lagijskich lazurów, szczęśliwych roztoczy i wirów, ekwatorial-nych4 i słonych monsunów.
Z markownikiem w ręku czytałem tę wiosnę. Czyż nie był on wielkim komentarzem czasów, gramatyką ich dni i nocy. Ta wiosna deklinowała się przez wszystkie Kolumbie, Kostaryki i Wenezuele, bo czymże jest w istocie Meksyk i Ekwador i Sierra Leone, jeśli nie jakimś wymyślonym specyfikiem, jakimś zaostrzeniem smaku świata, jakąś krańcową i wyszukaną ostatecznością, ślepą uliczką aromatu, w którą zapędza się świat w swych poszukiwaniach, próbując się i ćwicząc na wszystkich klawiszach.
Główna rzecz, ażeby nie zapomnieć — jak Aleksander Wielki5 — że żaden Meksyk nie jest ostateczny, że jest on punktem przejścia, który świat przekracza, że za każdym Meksykiem otwiera się nowy Meksyk, jeszcze jaskrawszy — nad-kolory i nadaromaty...
XX
Bianka jest cała szara. Jej śniada cera ma w sobie jakby rozpuszczoną ingrediencję wygasłego popiołu. Myślę, że dotknięcie jej dłoni musi przekraczać wszystko wyobrażalne.
Całe pokolenia tresury tkwią w jej zdyscyplinowanej krwi. Wzruszające jest to zrezygnowane poddanie pod nakazy taktu świadczące o przezwyciężonej przekorze, o buntach przełamanych, o cichych szlochach po nocy i gwałtach zadanych jej
Godło pod postacią korwety z dewizą: Damus petimusąue vicissim (Dajemy i prosimy nawzajem) pojawia się na znaczkach trzech pierwszych serii wypuszczonych w Brytyjskiej Gujanie w 1. 1853-1875, 1876-1882 oraz 1889-1907.
takielunek (z nicm.) — omasztowanie, olinowanie i ożaglowanie okrętu.
bras (z hol.) — lina umocowana do końców rei. służąca do obracania ich w płaszczyźnie poziomej.
ekwaiorialny (z łac.) — równikowy.
Zob. przyp. 14. Juwcnal napisał o Aleksandrze Wielkim (Satyry X 168): „Jeden glob nie wystarcza młodzieńcowi z Pełli”.