II
Jak czas potrafi spłukać ślady krwi i ropy z nazwy, jak jej nadaje zdrową biel kefiru!
Trzysta lat temu „chirurg” był wciąż kimś jak cyrulik - od cięższej roboty;
dwieście lat temu - kimś, kto w smrodzie lazaretu amputował kończynę urwaną kartaczem, uciekając się, raczej naturalnie, do ręcznej piły, nie lancetu;
do dziś - kimś, kto, nie patrząc nawet na zbielałą twarz nad kocem, odsłania krwawo-gnojną prozę serii w brzuch i diagnozę:
„Wynieść”. Tymczasem w fachu wiele się zmieniało:
Harvey odkrywał obieg krwi, Pasteur zarazki, ktoś inny eter; cichło wycie, rosła czystość: najlepsze towarzystwo przyjmowało chirurga, bijąc mu oklaski
(przełom: przeszczep, oferta nie do odrzucenia), lecz do dziś wokół niego snują się nieświeże wonie mętnych podejrzeń:
„Eks-rzeźnik, mógłby krajać i ciąć bez wytchnienia -
zwłaszcza odcinać, bo to zdaje mu się prostsze niż mozolne leczenie”. Chirurgia - jedyna w medycynie dziedzina,
która leczy kalecząc, tnąc bezwzględnym ostrzem -
budzi niepokój tym, że zawsze się kwapiła do konfiskat na zawsze: noga albo płuco, odebrane - nie wrócą.
Trudność 2: ostrzem bywa nie skalpel, lecz piła.
17