Czas tak cierpliwie znosi mnie z powierzchni Ziemi!
Konserwator zabytku (jeśli liczyć zabytki kuliste, u biegunów spłaszczone nieco, jest to zaiste zabytek najbardziej zdeptany ze wszystkich, które depczemy,
ze wszystkich, gdzie pozostaje po nas wklęsły i wiecznotrwały pomnik: odcisk gąsienic, wyryte serduszka i strzały,
lej po rozbitej kosmicznej sondzie, geometria rowków podeszwy tenisówki Nike - jej ślady obserwator z odległych galaktyk bierze pewnie za produkt masowych a tajnych praktyk religijnych, wyciskaną jak pieczęć na każdej poziomej powierzchni aluzję do odkrywkowych kopalń, tej późnej wersji katakumb), czas-konserwator, powiadam, nie przypuści nagle kontrataku,
ale i nic przepuści nikomu: mnie też - jakbym był rdzą czy porostem systematyczną szpachelką, milimetr po milimetrze, zdrapuje, zeskrobuje. Patrzy na mnie jak przez powietrze, bo przez powietrze właśnie ta erozja, ten stały postęp
spękań, nadkruszeń, rozpyleń tego, co miało trwać twardo pod stopami zasługujących, a co rządzi się nazbyt otwartą
polityką wolnego wstępu już od chwili otwarcia Bramy.
Pierwotnie planowanej dwuosobowej elicie coś nie wyszło - palcem płomienia wskazano jej zatem wyjście; jak można było nie dostrzec, że się tą furtą wdzieramy
do środka my, ci z drugiego rzutu, na chama, na grandę, jak Meksykanie płynący krytą żabką przez Rio Grandę,
jak kolejka w otwarte o świcie drzwi supersamu!
Czas-konserwator i strażnik usuwa nas bez wyjątku, pardonu i wyjaśnienia, ale wie: nie przywróci porządku; zbyt wiele zaległości narosło już, aby sam mógł
je uprzątnąć. Robi, co może, ale każda interwencja spóźniona. Życie to zwłoka, z jaką bierze się wreszcie do nas.