było szeroko wytrzeszczać oczy, by móc je w całości objąć spojrzeniem. Obie siostry, choć bynajmniej nie spokrewnione, były bliźniaczkami w otyłości.
Siostra Lies i siostra Leen miały po dwadzieścia pięć łat. Równie dobrze mogły być w każdym innym wieku. Ich nabytą bliźniaczość dodatkowo podkreślały zakonne habity i walizki. Miały pucołowate, pełne życzliwości twarze.
Matka udała, że nie dostrzegła w nich nic niezwykłego, i rozpoczęła uprzejmą konwersację. Zorientowaliśmy się, że siostra Lies i siostra Leen, które nigdy dotąd nie opuszczały swojej wioski w zachodniej Flandrii, mówią jakimś niezrozumiałym dialektem. Ich mowa przypominała pobrzękiwanie pokrywki garnka, w którym gotują się kartofle.
Rodzice popatrzyli na siebie z minami wyrażającymi pytanie, jak powita nowicjuszki siostra Marie-Paule. Po posiłku upchnęliśmy obie osobniczki w samochodzie, wygospodarowując nieco miejsca dla siebie. Po raz pierwszy chętnie jechałam do Jalchatry: nie chciałam stracić sceny powitania. Nowy głos w.mojej głowie nie posiadał się z radości: „Popatrz na nie, byle podskok auta i zaraz przez te góry tłuszczu przechodzi trzęsienie ziemi, teraz już będziesz wiedziała, że z człowiekiem pragnącym poświęcić życie w służbie dobra musi być coś nie w porządku”.
Przyjechaliśmy na miejsce i siostry Lies i Leen zostały wydobyte z samochodu. Popatrzyły z zachwytem ną dżunglę, jakże różną od ich flamandzkiego biotopu. Siostra Marie-Paule nadeszła niczym generał. Nawet nie zauważyła gabarytów zakonnic i natychmiast je za sobą pociągnęła, wołając, że czeka je gigantyczna praca.
Stał się cud. Siostra Lies i siostra Leen okazały się su-perkobietami. Odwaliły nadludzką robotę i uratowały setki trędowatych. Nigdy więcej nie opuściły Jalchatry i nigdy nie schudły nawet grama.
Sąsiednie Indie były, w porównaniu z Bangladeszem, krainą mlekiem i miodem płynącą. Dla kogoś, kto przyjeżdżał z Dakki, Bombaj był jak Nowy Jork, a Kalkuta - jak Nowy Orlean. Niemniej nędza bardziej tu szokowała z racji hinduizmu, w którym wykluczenia są znacznie surowsze. W Bangladeszu panował w owym czasie umiarkowany islam, cudowny przez swój egalitaryzm.
Byliśmy jedynymi istotami ludzkimi na ziemi, które do Kalkuty, miasta leżącego najbliżej granicy, wyprawiły się po żywność. Ta odrobina, jaką można było znaleźć w tym mieście piekła, nam wydawała się obfitością.
Wybraliśmy się w góry do Darjeeling, którego nostalgiczne piękno mnie powaliło. Kontemplowanie Everestu przy filiżance herbaty sprawiło, że pokusa Himalajów zwyciężyła; wyruszyliśmy na tydzień do Nepalu.
Kraj, w którym unosząc głowę, widziało się nad sobą niewyobrażalnej wysokości szczyty, był jak dla mnie stworzony. Ale na wysokości człowieka sprawa wyglądała inaczej.
Pewna wizyta wywarta na mnie wrażenie znacznie większe niż wszystko, co dotąd widziałam: świątynia Żywej Bogini. Żywa Bogini była dzieckiem, które bramini wybierali w chwili jego narodzin na podstawie rozlicznych współrzędnych astrologicznych, karmicznych, społecznych itp.
133