•••• pio»
< I PROJEKT PRACA dodatkowe 1,4 proc.
Ale pracowników brakuje, bo reforma systemu edukacyjnego z 1999 r. położyła nacisk na rozwój szkolnictwa wyższego kosztem zawodowego. W efekcie liczba uczelni zwiększyła się o połowę (z 300 do 460), ale nie przybyło szkół zawodowych (jest ich około 1,6 tys.), a techników ubyło (spadek z 2,1 do 1,8 tys.).
Jak to się przekłada na rynek pracy? Co roku wchodzi na niego około 400 tys. osób z dyplomem uczelni wyższej, w większości humanistów. A młodych z fachem w ręku przybywa zaledwie ok. 150 tys. rocznie. Na dodatek część z nich uczy się dalej, firmy nie mogą więc sięgnąć po nich od razu. A część decyduje się na wyjazd z kraju. Wykwalifikowani młodzi robotnicy, np. spawacze, mogą zarobić ponad 10 tys. zł w norweskich stoczniach. A jeśli poszerzą kompetencje, czyli - mówiąc językiem zawodowców - zrobią uprawnienia i odważą się pracować na platformie wiertniczej, ich pensja zbliży się do 15-16 tys. zł miesięcznie (kwoty brutto).
- Skromna podaż absolwentów zawodówek czy techników pomniejszona dodatkowo o wyjazdy zarobkowe sprawia, że rodzime firmy muszą łatać braki kadrowe pracownikami z zagranicy - mówi dr Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek, główna ekonomistka Lewiatana. Dane resortu pracy pokazują, że w pierwszym półroczu tego roku pracodawcy przyjęli ponad 400 tys. Ukraińców. A to nie koniec, według ostrożnych szacunków związków zawodowych w tym roku legalnie i nielegalnie w Polsce może zostać zatrudnionych około miliona osób zza wschodniej granicy. Głównie w rolnictwie, budownictwie i przemyśle.
W niektórych branżach, np. w przemyśle, brakuje rąk do pracy, firmy kuszą więc absolwentów szkolnictwa zawodowego niezłymi zarobkami. Z danych agencji pośrednictwa pracy Work Service, zebranych specjalnie dla "Wyborczej" wynika, że absolwenci po szkole zawodowej lub technikum mogą zarobić nawet od 3 tys. zł (budowlaniec, operator koparki czy stolarz)