korzeni mego bytu. — Tylko jako trup mogłam była dojść do jednodźwięku z niewspółmiernym otoczeniem. — Pragnąc nakłonić się do tych ludzi, sterczałam między nimi jak drzewo objedzone przez chrabąszcze, krążyłam jak zgasła planeta w absolutnej próżni nerwowej. — Duch uciekał ze zdumionego ciała, w pustym mózgu rozlegały się idiotyczne echa okolicznego zgiełku, oczy stawały mi kołem, nieprzezwyciężone ziewanie darło się na usta, stygłam jak na mrozie, uczuwałam zmęczenie większe niż po najfor-sowniejszym marszu lub pracy, obumierałam, — a gdzieś w głębi mojej odbywał się jakiś nieustanny kreci trud, dostępny mej świadomości na podobieństwo szmeru źródeł podziemnych.----A ta
martwota, niemożność przełamana swej natury były jednym z nieprzeliczonych powodów mej rozpaczy, — tę nudę brałam za najpewniejszy dowód swej niemocy i staczałam z nią obezsilające boje, jak chory na tyfus z duszącą go zmorą.
Po długiej męce zrozumiałam nareszcie istotę tej martwości i jęłam wynajdować nowe sposoby zbratania się z gromadą. — Dostrajanie się do jedno-dźwięku było poniżające i płonne, lecz pozostawała możliwość ZHARMONIZOWANIA swej jaźni z duszą zbiorową. — Wiedziałam już, że zgoda między tym tłumem a mną może być tylko pozorna, utrzymywana przez moją hipokryzję; wiedziałam, że nas dzieli przepaść dwu ras zasadniczo sobie wrogich, — instynktowa nienawiść bawołu dla tygrysa. — A jednak
ciągnął mnie do niego, jako do jedynej, przystępnej mi zbiorowości, instynkt gromadny, równie bezwzględny w szukaniu zaspokojenia jak głód i zmysły — i, jak głód i zmysły, umiejący maskować prosty popęd rajskimi urokami. — Mówiłam sobie, że komunię duchową zastąpić może rozkosz władania mot-łochem; — że obcowanie intelektualne zresztą jest tylko cząstką życia międzyludzkiego, którą, ostatecznie, poświęcić warto dla całości; — głuszyłam szept intuicji, ostrzegający przed fałszywością tego rozdziału treści jednorodnej ducha, — i, odrzucając jako beztreściową wydzielinę ich świadomość ubogą, tępą i naiwną, — zamyślałam żyć z ich impulsami, jak w menażerii, wśród odmiennych, lecz bogatych typów zwierzęcych. — Niektóre zwłaszcza okazy nęciły mnie nieprzepartym czarem jakichś pokus prawie przeciwnych naturze. — By się do nich zbliżyć, wpadałam na pomysły maskaradowe. — Jak Jowisz grecki zamieniałam się w byka i łabędzia, by posiąść te przepyszne twory ziemi; — odrzucałam precz skrzydła fregacie, by pójść w tan z bażantami i strusiami; — przyćmiewałam w sobie umyślnie blask bóstwa, by ich olśnieniem nie przerazić, nie odegnać od siebie; — ja, drapieżnik, brałam na się skóry owcze, tłumiłam swój ryk w łagodnym beku i naprężonym muskułom skradających się nóg dawałam pozór nie-dbałości i zmęczenia, by móc się zakraść w samo serce stad żyjących i uciec stamtąd do lasu, trzymając w paszczy „najsmaczniejsze jagnię”.
347