Pojedziemy ku Tornio. Dalej jeszcze, na kraniec Bałtyku; jeszcze dalej od żyda, jeśli to możliwe; zamieszkamy na biegunie. Tam słońce tylko ukośnymi promieniami dotyka ziemi, a powolne następstwo światła i mroku przekreśla rozmaitość i zwiększa monotonię, która jest już połowąj niebytu. Tam możemy długo kąpać się w ciemnościach,] a rozrywką będą nam zorze polarne, które od czasu do czasu słać nam będą swoje różowe bukiety, niby refleks sztucznych ogni Piekła!”
Wreszcie moja dusza wybucha i woła do mnie rozumnie: „Gdziekolwiek, byle z dala od tego świata!"
Przez dwa tygodnie, zamknięty w swoim pokoju, oddawałem się lekturze książek modnych podówczas (przed szesnastu czy siedemnastu laty); mam na myśli książki, które wyjaśniają, jak w dwadzieścia cztery godziny ludy mogą stać się szczęśliwe, rozumne i bogate. Strawiłem więc — połknąłem, chcę powiedzieć — wszystkie absurdalne pomysły organizatorów szczęścia publicznego, zarówno tych, którzy doradzają biednym, żeby zostali niewolnikami, jak i tych, którzy im tłumaczą, że są zdetronizowanymi królami. Nic więc dziwnego, że byłem już w stanie ducha graniczącym z obłędem albo zidioceniem.
Zdawało mi się tylko, że w głębi mego mózgu kryje się ziarno idei górującej nad tymi formułami kucharek, których słownik już poznałem. Ale była to tylko idea idei, coś zupełnie niejasnego.
I wyszedłem z domu czując wielkie pragnienie. Bo gust do lichych lektur rodzi proporcjonalną potrzebę świeżego powietrza i napojów orzeźwiających.
Miałem już wejść do knajpy, kiedy jakiś żebrak wyciągnął do mnie kapelusz z tym niezapomnianym spojrzeniem, które mogłoby obalać trony, gdyby duch rządził materią, a pod okiem magnetyzera dojrzewały winogrona.
Jednocześnie usłyszałem głos szepczący mi do ucha, głos, który dobrze znałem; był to glos dobrego Anioła czy dobrego Demona, towarzyszący mi wszędzie. Skoro Sok-
111