Toież odparłem z całą pogardą:
— Odejdź! Nie jestem z tych, co poślubiają kochankę ludzi, których nazwisk nie chcę wymieniać.
Na pewno mogłem być dumny z hartu, jakiego złożyłem dowody. Ale obudziłem się, niestety, i opuściła mnie cała moja siła.
„Doprawdy - powiedziałem sobie — musiałem spać ciężkim snem, żeby okazać tyle skrupułów. Ach, gdyby mogli wrócić, kiedy nie śpię, nie drożyłbym się tak bardzo!"
I przyzywałem ich głośno, błagając o przebaczenie i obiecując, że okryję się hańbą ile razy zechcą, byłe zasłużyć na ich łaski; musiałem ich jednak bardzo obrazić, skoro nie wrócili już nigdy.
Zapada wieczór. Wielkie uspokojenie schodzi na biednych ludzi, umęczonych trudem dnia; i myśl ich nabiera łagodnych i nieokreślonych barw zmierzchu.
A jednak ze szczytu góry, poprzez przezroczyste obłoki wieczora, dobiega na mój balkon wielki zgiełk mnóstwa skłóconych krzyków, którym przestrzeń nadaje posępną harmonię, podobną do idącego przypływu albo budzącej się burzy.
Kim są ci nieszczęśni, których nie uspokaja wieczór i którzy, jak sowy, biorą nadejście nocy za sygnał sabatu? To ponure zawodzenie dochodzi z czarnego przytułku na górze; i wieczorem, kiedy palę i patrzę na odpoczynek wielkiej doliny, gdzie okno każdego domu mówi: „Tu jest teraz spokój; tu jest szczęście rodzinne!”, mogę, przy wietrze wiejącym stamtąd, kołysać zdumioną myśl tym naśladownictwem piekielnych harmonii.
Zmierzch podnieca szaleńców. Miałem, pamiętam, dwóch przyjaciół, których zmierzch przyprawiał o chorobę. Pierwszy nie uznawał wówczas żadnych względów przyjaźni i grzeczności, i jak dzikus znęcał się nad każdym, kto się nawinął. Widziałem, jak cisnął w kelnera wybornym kurczakiem, w którym dopatrzył się jakiegoś obelżywego znaku, Wieczór, zwiastun głębokich rozkoszy, psuł mu smak najlepszych potraw.
53