mów, chociaż nie jestem fizycznie niepełnosprawny, tracę tylko tę ła-1 twość bycia we własnym ciele, którą kiedyś posiadałem; mechanizm! łączący mózg i kończyny jest niezwykle delikatny i w moim przypad-1 ku zdarza się, że często zawodzi. Ludzie dookoła denerwują się, bo i muszę wtedy przystanąć i przypomnieć sobie, co próbuję zrobić,! a wówczas z wolna powraca rytm ruchów. Wydaje mi się, że im głę-1 biej nurzam się we wspomnieniach o ojcu, tym częściej się to zdarza, i wygląda więc na to, że mam przed sobą kilka trudnych tygodni. 1 W takich chwilach pani Wilkinson traci do mnie cierpliwość i dlate- i go między innymi zamierzam wyprowadzić się z jej pensjonatu, ] prawdopodobnie z nadejściem przyszłego tygodnia.
Oprócz mnie mieszka tu jeszcze pięć innych osób, ale one mnie 1 zupełnie nie obchodzą. Wcale nie wychodzą, są pasywnymi i apa- 1 tycznymi stworzeniami, martwymi duszami, jakie często spotyka- 1 łem za granicą. Nie, ja wolę ulice, jako że dorastałem w tej części 1 Londynu, w dzielnicy East End, i chociaż zaszły w niej ogromne j zmiany i w pewnym sensie jestem tu obcy, to z drugiej strony nic się 1 nie zmieniło: pełno tu duchów i wspomnień, które nawiedzają mnie 1 grupkami, ilekroć podniosę głowę i ujrzę spód znajomego kolejowe- I go mostu, ilekroć popatrzę na rzekę o zmierzchu albo na budynek 1 gazowni; wszystko jest takie samo, a moje wspomnienia napierają 1 na mnie w takich miejscach, burząc mur, jaki wyrósł w czasie dzie- | lącym to, co teraz, od tego, co dawniej, wytwarzając pewną jedność, j jakby przeszłość i teraźniejszość działy się równocześnie, tak iż gubię się, zapominam, że jestem powłóczącym nogami, pająkowatym I stworzeniem, a nie rozmarzonym dwunastolatkiem. Właśnie dlate- i go postanowiłem prowadzić dziennik.
Pensjonat, w którym mieszkam, to strasznie dziwaczny budynek. Mój pokój znajduje się na ostatnim piętrze, tuż pod strychem, j Tam zaś, na górze, składowane są wszystkie kufry i walizki lokato- j rów pani Wilkinson i dlatego dziwi mnie, jak ci ludzie mogą robić ty- 1 le hałasu, no, chyba że są niewiarygodnie mali. Zanim się stąd wy- ; prowadzę, mam zamiar tam pójść i się z nimi rozprawić, bo od samego początku nie miałem jednej spokojnej nocy; nie ma sensu rozmawiać o tym z panią Wilkinson, jej to nie obchodzi, inaczej dlaczego by mnie tu umieściła? Pod oknem pokoju stoi mały, chwiejący się stolik, przy którym piszę. Właśnie teraz przy nim siedzę; przede mną leży mój zeszyt w linie, a w długich, szczupłych palcach trzymam tę-
py ołówek. Zastanawiam się, gdzie ukryć zeszyt, gdy skończę pisać, chyba na razie po prostu wsunę go pod płachtę gazety wyściełającej dno dolnej szuflady komody; potem poszukam bezpieczniejszego lohowka.
Nie to, żebym znowu miał ku temu tak wiele możliwości! Mam wąskie, metalowe łóżko z cienkim, wytartym materacem, któremu niewygodnie jest leżeć na tych paru sprawnych sprężynach, podobnie jak mnie niewygodnie jest leżeć na nim; jestem dłuższy od łóżka
0 jakieś piętnaście centymetrów, tak więc moje stopy wystają poza nie. Na popękanym, zielonym linoleum leży mały, przetarty chodnik, a na wbitym w drzwi haku wiszą dwa druciane wieszaki, któro brzęczą cicho, gdy wchodzę lub wychodzę. Z okna wyglądam na niewielki park po drugiej stronie ulicy, ale szyba jest zawsze tak brudna, że nigdy nie jestem pewien, czy widzę przez nią to, co zdaje mi się, że widzę. Ściany pokrywa wyblakła zielonożółta tapeta w ledwo widoczny kwiatowy wzór; w kilku miejscach jest tak wytarta, że widać tę pod spodem, a nawet goły tynk; z sufitu zwisa żarówka otoczona abażurem w kształcie kapelusza z przypominającego pergamin materiału, a ponieważ włącznik znajduje się przy drzwiach wejściowych, gdy tylko zgaszę światło, muszę w kompletnych ciemnościach przebyć pół pokoju, czego szczerze nienawidzę. Na razie to by było na tyle na temat tego, jak mieszkam.
Ale przynajmniej kanał mam blisko. Znalazłem przy jego brzegu ławkę w zacisznym miejscu, które traktuję jak swoje własne, i lubię spędzać tam popołudnia, kiedy nikt mi nie przeszkadza. Z ławki mam niczym nie zakłócony widok na gazownię, która zawsze przypomina mi ojca — sam nie wiem czemu, może dlatego, że był hydraulikiem — i jego dobrze znaną w tej dzielnicy sylwetkę, kiedy jechał na rowerze z płócienną torbą na narzędzia przewieszoną przez ramię, jakby był to kołczan ze strzałami. Ulice były wtedy ciasne, wzdłuż nich stały ciemne, małe i obskurne domy z rurami biegnącymi na zewnątrz, ze sznurami bielizny ciągnącymi się od ściany do ściany i z małymi podwórkami na tyłach wychodzącymi na wąskie zaułki, gdzie wśród śmietników grasowały chude, bezpańskie koty. Teraz Londyn wydaje się taki przestronny i pusty, co też mnie dziwi: spodziewałem się, że powinno być odwrotnie, bo miejsca zapamiętane z dzieciństwa majaczą we wspomnieniach jako ogromne
1 rozległe, takie, jakimi wydawały nam się w tamtym czasie. W mo-
9 -