bokiem wymijając przeszkody, pędzili z dwóch stron szerokiego przez renifera stratowanego śladu. Zwierza nigdzie w pobliżu ani widać, ani słychać nie było.
— Strzały! strzały! zbieraj strzały! — krzyczał zdała Ujbanczyk.
Ale Foka biegł z wytrzeszczonemi oczyma i nic nie rozumiał. Jakie strzały? Co za strzały? On nic nie widzi, ani sęków, które rozrywają mu odzież i ranią ciało, ani pni, o które zaczepia łyżami, nie widzi nic, prócz kłębów własnego gorącego oddechu. Zimne powietrze, wpadąjąc do płuc przez nie-oględnie szeroko otwarte usta, dusi go; pot kro-plisty wystąpił mu na czoło i oczy zalewa; szronem odmarzłe rzęsy zlepiają się; w biegu nie podpiera się już ogromnym łukiem, a wlecze go za sobą, zamknąwszy oczy, by mu ich nie wybiły uderzające po twarzy gałęzie, rwie naprzód, nie patrząc przed siebie, wreszcie koniec jego łyży ugrzązł w większym wyboju, wybitym w twardej śniegów skorupie przez ściganego rena i Foka upadł jak długi.
— Poczekajcie! — wołał, grzebiąc się w śniegu... ale nikt mu nie odpowiedział; przestał go nawet dolatywać skrzyp łyż przodem pomykających towarzyszów; z tyłu za to coraz wyraźniej dochodziło go Niusterowe: noch!' noch! noch ! — którem popędzał i kierował psy. Foka siedział, drżącemi rękoma rozplątywał pokręcony rzemień łyż i płakał, jak bóbr. Gdy, uspokojony nieco, podniósł się, to wolniej już i uważniej w dalszą puścił się drogę. Zmienił nawet kierunek, gdyż porzuciwszy trop zwierza, poleciał ku krawędzi lasu, nad jezioro, gdzie daleko na różowem tle zorzy dojrzał czarne, drobne postacie chyżo mknących towarzyszów. Rena wciąż nie było widać. Ponieważ Foce się zdawało, że ślad, którym gonili, za--