261
czoło. Przypomniał sobie opowiadanie Ujbanczyka
0 zbłąkanych, o tern, że pies nocą podczas zamieci do ludzi dowiezie, koń sam zbłądzi, a ren oszuka: będzie plątał i wodził dokoła żerowiska i nie da się niczem od niego odciągnąć; lepiej już w takim razie ogień rozłożyć i w polu dnia czekać. Dnia czekać!... On się go nie doczeka 1... a ognia... niepodobna marzyć! nikt go nie rozpali z tych bierwion w lód zamienionych. Nie, on jeszcze dość silny... wyjdzie! Ostatni ten przytułek, ogień w śnieżnym stepie, nie odbiegnie go. On drogę odszuka, gdyż tam nań czekają! Chodził więc po lesie, podczas gdy reny jadły,
1 w dal się wpatrywał. Nagle zadrżał... Zdawało mu się, że widzi na ziemi długi, wązki pas, niby świetlany odblask, rzucony przez promień zorzy północnej. Blask znikł natychmiast we mgłę i białości śniegu. Był jednak pewny, że tam jest coś od śniegów różnego — może płot, a może droga. Przywiązał więc reny do drzewa i poszedł się przekonać.
Istotnie była to droga. Gdzie wiodła jednak i gdzie on się sam znajdował, odgadnąć nie mógł. Choćby się puścił piechotą, prowadząc za sobą reny, pewności nie miał żadnej, że trafi na jakuckie sadyby, gdyż to mógł być trakt tylko, wiodący do miasta, a miasto leżało o jakie półtorasta wiorst. Jeśli zaś droga ta wiodła przez dolinę Andy w las po drzewo, lub na tundrę do Czukczów czy Tunguzów, to na końcu jej gdzieśkolwiek musiały też być ludzkie sadyby. Zresztą, by się przekonać, pójdzie do bielejącego niedaleko lasu i odszuka znane sobie dobrze, charakterystyczne modrzewie, na których znajdowały się drogowskazy. Tak rozumując, uszedł staj kilka i zagłębił się w ciche, śniegiem obsypane zarośla.
Tu było jeszcze ciemniej, jeszcze fantastyczniej.