szerna kotlina, podobna do dna wyschłego jeziora, wysłana żwirem i stwardniałym mułem, białym od nalotu soli. Koniki muły szły raźno po kamienistym gruncie, ale wielbłądy wysoko podnosiły niezgrabne, węzłowate nogi i lękliwie szukały miejsca, gdzieby postawić obolałe poduchowate stopy.
Tymczasem kotlina okazała się większą, niż się wydawała z pierwszego wejrzenia. Słońce wysoko wzbiło się na niebie i paliło niemiłosiernie. Szli wprost ku niemu, olśnieni jego światłem. Równina, pstra pod ich nogami od różnokolorowych kamieni, dalej stawała się liljowa, a jeszcze dalej błękitna i lśniąca.
Nagrzane powietrze, drżąc nad nią, czyniło wrażenie płytkiej, przejrzystej, szeroko rozlanej wody, z której sterczały tu i owdzie większe głazy i suche badyle. Spragniona karawana brnęła w tym ułudnym jeziorze, które pod stopami nikło< ale w dali wciąż grało drobnemi falami. Konie i wielbłądy rżały, ludzie przymykali oczy. Wszyscy zbyt cierpieli, żeby zwracać uwagę na Brzeskiego, który jechał na końcu karawany, mając żołnierzy po bokach. Ci próbowali wprawdzie z nim porozmawiać, ale stale otrzymywali odpowiedź:
— Wo bu-dun-de (nie rozumiem)!
Wreszcie Małych ofuknął ich groźnie:
— Dajcie mu pokój! Niewolno rozmawiać z aresz-tantem!
Brzeski pobladł i usta zaciął. Zaczął pojmować, że to nie przelewki.
— Co mi zrobią! Nic mi nie zrobią... Nie jestem żołnierzem. Nie mają prawa! A zresztą... pal ich sześć! Stało się...
Miał przykre uczucie szkolarza, złapanego na grubej
Zamorski djabcł.
7
97