dzono tam starego, otyłego Chińczyka, doświadczonego odbiorcę towaru. W fabryce wymiatano i wietrzono starannie sklepione zasieki, gdzie poddawano fermentacji przeznaczone do Europy gatunki. Reparowano fajerki i bambusowe koszałki do prażenia świeżych liści. Strugano deski, zbijano pudła.
Wszędzie życie, ruch, gwar, uderzenia młotków, siekier i zgrzyty pił. Na ulicach roiło się od tragarzy, roznoszących towary i ludzi w lektykach.
Ich wołania: — Tzou!... Ocho-cho-o! Ech! ich-il... A-choli!... — rozbrzmiewały jękliwie od rana do nocy.
Rzeką gromadnie płynęły statki, rozpuściwszy ogromne bambusowe żagle.
W gabinecie dyrektora godzinami przesiadywali kupcy, dostawcy, ajenci, dyskutując i popijając herbatę z małych filiżanek.
Próbki towaru w blaszanych pudełkach odsyłano co chwila do próbiarni, gdzie próbiarz Irlandczyk chmurnym mierzył je wzrokiem.
Do pomocy wyznaczono mu Brzeskiego.
— Abyś lepiej zapoznał się z fabrykacją herbaty. W dodatku przyda ci się tam ...język chiński! — ironicznie objaśnił mu Serż.
W próbiarni było cicho, chłodno i mroczno. Wielkie okno, zakryte z dołu drewnianą, malowaną sadzami żaluzją, przepuszczało mało światła. Na półkach wzdłuż ścian błyszczały pudełka z próbami; pośrodku stół, na nim księga, klepsydra piaskowa, ważki, duża waza do zlewania wody oraz szereg porcelanowych filiżanek z dziobkami i pokrywkami. W rogu pokoju na branżowej fajerce tlały nieustannie węgle i kipiała woda w im-bryku.
202