wać mu będę! Jeszcze czego! Na widok takiego drania - wstawaj! Nogi mi popuchli, że do paraszy nie dojdą, a tu przed takim osłem - psiakrew
- zrywaj się, panie... Akurat! Bodajś pękł, hyclu parszywy!
Chyba ze dwa tygodnie trwała ta walka o bolnicę. Pisała do naczelnika podanie, robiła głodówkę - inna rzecz, że fikcyjną - bo ją podkarmia-my z naszych sutych porcji - wreszcie oznajmiają, że już miejsce jest, ale nie ma noszy i musi na bolnicę przejść piechotą. Co to kogo obchodzi, że się chora w ogóle ruszać nie może. Skończyło się na tym, że Jula z Grażyną zrobiły z rąk koszyczek i zniósłszy ją z czwartego piętra przez dziedzińce, znów na piętra, odstawiły do szpitala. Po paru tygodniach wróciła zdrowsza, ale bardziej niż kiedykolwiek rozżarta i nieubłagana. Klęła doktorów i siostry, bo nie leczyli jej wcale, tyle że wikt miała lepszy trochę.
Pamiętam też, że nam w Chersoniu dawali znowu jakieś zastrzyki. Oczywiście, ponieważ w hurmie wszystko jest tajemnicą, nie powiedziano nam, jakie i po co. Przypuszczam, że były to te same, które robiono nam w Kijowie, a że pauza między jednym a drugim była widocznie zbyt krótka, po zastrzyku tym dostałam nagle jakiegoś szoku. To było strasznie przykre, bo mimo wysokiej gorączki byłam zupełnie przytomna i nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Coś zaczęło mną miotać po łóżku, coś, czego - mimo rozpaczliwych wysiłków - opanować nie mogłam. Kiedy
- aby mnie unieruchomić - Jula z Grażyną siadły mi na nogach, biłam rękami, a kiedy ręce wetknęłam pod siebie, by uniemożliwić te zwariowane młyńce, głowa sama rzucała mi się w prawo i w lewo jak oszalały cep. Nie mam pojęcia do dziś, co to było, ale pamiętam własne przytomne przerażenie i strach, że mi to już zostanie na zawsze. Wezwany w nocy Koszałek-Opałek dał mi brom czy coś podobnego, poczciwie mnie zapewniał, że to minie, że to po zastrzyku tylko. Mimo bromu kołysało mnie tak razem z łóżkiem do białego rana, tyle że coraz wolniej, coraz słabiej, aż usnęłam.
Mija styczeń, luty, nadchodzi marzec. Powietrze na progułkach staje się jakieś jedwabistsze, słodsze, pachnące odwilżą i wiatrem. Kwadrat podwórza, po którym chodzimy, otoczony jest bardzo wysokim murem z drobnych, żółtawych, porowatych kamyczków. Takie same kamyki wyścielają dno podwórza, pociętego ciemniejszymi pasami betonowych chodników. Po tych chodnikach wolno nam ganiać parami, tam i z powrotem.
105