twota, Hinda mówi: „Bogaty kraj...”, a ja myślę: „Bodajbyś w nim na zawsze została, kiedy ci tak pachnie...”.
Wreszcie baniata cerkiew na wzgórzu. Gościniec wije się tak, że raz mamy ją z lewej, raz z prawej strony. Czasem znika na długie chwile. Za każdym wynurzeniem się jest większa i większa. Rośnie, garbi się, rozbija na mniejsze kłębki bań. Teraz widać już okrągło wybałuszone okna. Czarne oczywiście. W miarę jak podjeżdżamy, cerkiew olbrzymieje, aż staje nad nami ogromna, cienista i martwa.
Starobielski łagier to zatrzęsienie domków i domeczków, rozsypanych w sadzie. Dno sadu jarzy się elektrycznymi gruszkami, które rosną na niskich słupach. Dziwne wrażenie robi ten od spodu podświecony sad o bielejących koślawych pniach. Jakieś opaczne, wiosenne Zaduszki.
Po formalnościach, tych samych co zawsze, puszczają nas do pustej kancelarii, gdzie mamy czekać do rana. Śpimy, a raczej męczymy się zwinięte na naszych wieszczach. Rano widzę, że mysz wygryzła mi dziurę w worku na chleb. Zły znak! Myszy głodne, więc pewnie ludzie też.
Istotnie. Głód był zasadniczą cechą naszego pobytu w Starobielsku. Ze wszystkich dotychczasowych postojów tu dawał się nam najdotkliwiej we znaki.
Cela, do której - po dwunastu dniach kolejnego przepędzania nas po różnych blokach - puszczają nas nareszcie, jest duża i robi wrażenie podzielonego tylko przepierzeniami na trzy części klasztornego refektarza. Może trochę na refektarz za niska, ale czymś takim musiała być za dawnych czasów. Dziś jest tu ciasno i ciemnawo od dwupiętrowych nar, biegnących wzdłuż ścian i okien.
Wąskie przejście między narami tłoczy się w tej chwili od naszej nowo wpędzonej grupy. Ogarnia nas rozpacz. Nary są szczelnie zapchane, zamieszkane, wrogie... Gdzież się tu pomieścimy my? Trudno jednak. Trzeba próbować. Zaczyna się, tak dobrze nam już znana, dotkliwie przykra walka o miejsce. Na kojkach podnosi się szum sprzeciwu. Każda krzyczy, że ciasno, że nie chce, żeby iść gdzie indziej. To zawsze bardzo gorzka chwila dla tych nowych. Jakże się komu siłą pchać na siennik? Jakże, wbrew nieukrywanej niechęci i złości lokatorek, sprowadzać się komuś w tę ciasnotę?
Kiedy tak stoję bezradnie, szukając oczyma jakiejś znajomej twarzy, jakiegoś życzliwego spojrzenia, czuję, że mnie ktoś od tyłu trąca w ramię. Oglądam się i widzę na górnym piętrze nar - ruchem owych chime-
126