ko tak! Powiedzieć sobie w oczy prawdę, po prostu i bez ogródek, jasno postawić sprawę, a potem zaraz wszystko łatwiej. Naprawdę.
I jeszcze jedna nas tam rzecz spotkała, którą należy może zanotować. Po bani kazali nam kolejno podchodzić do okienka i pobierać kazionną bieliznę. Dali nam po jednej męskiej koszuli i jednej parze takichże kalesonów z surówki. Po otrzymaniu ich musiało się podpisać kwit, a potem z miejsca zrobić bardzo dokładną prowierkę, bo było w tym pełno wszy. Nigdy nie zgadnę, jakim cudem. Bielizna ta pochodziła z rządowej szwalni, miała jeszcze karteczkę z nazwiskiem szwaczki i numerem, a przecież łaziły po niej wszy jak bób! Wszy w ogóle strasznie lubią surówkę.
0 niewiadomej godzinie - bo dzień jest ciągle - pognali nas ku wąskotorowej kolejce i załadowali na otwarte wagoniki. Mała jak samowar, niepoważna lokomotywa fuczy i pluje parą przed długim szeregiem lor, wyładowanych kobietami, węglem i deskami. Co parę wagonów jedna błękitna czapka i bagnet.
1 tak ruszyłyśmy w tundrę. Kołatały pod nami wagoniki, sapał blaszany samowarek i pociąg sunął po kolana w twardej, nieznajomej gęstwie północnej roślinności. Dziwna jest ta tutejsza roślinność. Jakby w niej wcale nie było pędu ku górze i światłu. Dochodzi do pewnej, bardzo przyziemnej wysokości - i staje. Jakaś taka milcząca, niegwałcona przez żadną roślinę konwencja ograniczająca wzrost. I może dlatego tundra robi z daleka wrażenie futra. Jest gęsta, zbita, jednolita.
Z bliska jednak widać, że ten zbity kożuch pstrzy się od różnorakiej, wielobarwnej hołotki. Nie przypomina mi naszej. Drobne, rozstrzępio-ne, przeważnie gronkami rosnące kwiatki. Dużo białych, dzwonkowatych kieliszków, jakieś niby firletki, ale na ogół - obce. Nad wszystkim zaś górują twarde kępy tych do borówek czy brusznic podobnych jagodowych krzaczków. One to właśnie robią tundrę. Jej zbitą, futrzaną jednolitość i jej pochyły ku rudziźnie odcień.
Czasem pociążek nasz zatrzymuje się w głuchej tundrze, przy jakiejś drewnianej budzie, wokół której złocą się nieodmiennie stosy niedawno tu zwalonych desek. Widocznie w pobliżu tej pierwszej budy mają niebawem rozrosnąć się inne. Osmoleni, wywatowani ludzie snują się wokół stacyjki. Kilku takich samych sterczy przy szynach i wbija leniwym rozmachem dżagan w żwir. Bardzo długo trwa, nim się jeden z drugim zbierze, by go z żwiru wyszarpnąć, dźwignąć i snów opuścić ku ziemi.
176