nuje usta i są może nawet całe dnie - może całe tygodnie - kiedy ani pomyśli. Nie można wiedzieć. Ma tak nieruchomą, nieodgadłą twarz. Choć mówi mało i niechętnie, odnosi się do nas na ogół życzliwie.
W przeciwległym kącie stancjonaru, w budzie, zawieszonej jakimś ohydnie zahaftowanym dywanikiem, mieszka pomylona Karczak. Zagospodarowała się widać w łagrach dawno i dostatnio. Ma swoje poduszki, ów dywanik, rodzinne fotografie, miednicę, własne szachy, garnuszki i kuferek. Mała, o gęstych, krótko ściętych włosach, twarz ma czerstwą oczy bystre, rozbiegane i rwane, szybkie ruchy. Szkoły kończyła w Polsce, ale po polsku kaleczy już niemożliwie, choć jeszcze zna dużo zwrotów i ma spory zapas słów. Do nas stara się zawsze mówić po polsku, ale w zapale przesiada się zwykle w pół zdania na rosyjski. Gdy się opatrzy, przeprasza i wraca znów do polskiego. Na pierwszy - a nawet dziesiąty
- rzut oka robi wrażenie zupełnie normalnej. Ale niech no cię dopadnie na samotnym spacerze u skraju zony, niech no - strzeliwszy w prawo i w lewo spojrzeniem szczwanego spiskowca - zacznie ci bajać niestworzone historie, domyślisz się zaraz, że tam „nie wszyscy w domu”. Ma zresztą wybitną manię. Każdy na nią czyha, każdy na nią dybie, każdy na nią nastaje, a zwłaszcza NKWD. Chcą z niej zrobić prostytutkę, aby mogła szpiegować inne, te które pracują w wywiadzie kontrrewolucji. Bo cały wywiad jest - jej zdaniem - w ręku prostytutek. Kiedy odmówiła, zrobili z niej - najzdrowszej na świecie - wariata! Ale ona im dowiedzie, że to łajdackie kłamstwo. Przekona ich. O wszystkim napisze do Stalina.
Tak. Wiemy. Karczak pisze! Pisze do Stalina, do Mołotowa, do Litwinowa, do naczelnika NKWD, do naczelnika Wojen-Komatu, do naczelnika Workut-stroju - do wszystkich władz, jakie są na obszarze Rosji. Niestrudzenie, nieubłaganie - pisze! Jak narkoman w wydostaniu narkotyków, tak ona ma niebywały spryt w zdobywaniu - nie wiadomo skąd
- papieru. Wszystko jedno: lewe strony kopert, lewe strony druków, lewe strony nalepek z konserw, stare rejestry, stare kopiały, papier pakunkowy. Byle papier. Zdobywszy go, szuka spokojnego miejsca po stacjona-rze. W dzień to prawie wykluczone. Ale za to w nocy, za kocami ambulatorium, przy malej kopciłce, znajduje nareszcie ciszę i samotność. I wtedy pisze, pisze do rana. Łapie nas potem po kolei, ciągnie w swój kąt i czyta nam na siłę te swoje biedne manifesty! Po każdym bardziej udanym, bardziej druzgocącym zwrocie strzela znad papieru badawczym
218