mymi worowkami mają do czynienia, zaczynają z nami rozmawiać. Mają spokojny sposób bycia, interesują się wieloma rzeczami, mają nawet własne książki. Sprawy politycznych zapatrywań omijamy taktownie i z daleka jak kot gorącą kaszę. Zawsze to bezpieczniej. Co mnie zresztą obchodzą ich przekonania polityczne? Wiem, że prawdy nie powiedzą i tak. To nie pomylona Karczak i nie proste baby. Jakkolwiek nigdy żadne słowo przeciw reżymowi ze strony ich nie padło, opowiadaniom ich zawdzięczam szczegóły, które wbiły mi się w pamięć silniej niż niejedno, co przeżyłam sama.
To wprost nie do uwierzenia, w jakich warunkach pracowały dwa ostatnie lata! Obie są ciężko chore na płuca. Ale jakże się dziwić. To lesopo-wał zżarł im tak zdrowie na nic. Niekończące się przestrzenie starego drzewostanu, do którego trzeba się było co dzień przedzierać kilometrami przez chaszcze, bagna, wydmy, a potem obłąkaną ilość godzin suwać piłą lub walić siekierą. W lecie, prócz zmęczenia, nie było jeszcze najgorzej. Ale kiedy przyszła zima, myślały czasem, że trupem padną! Mróz - dech zapierający - żelazista, polarna ciemność, rozświecona tylko tu i tam rzadkimi ogniskami. Las zawalony śniegiem i one - czereda pojmanych kobiet, rozsypana, zgubiona w tym lesie, w śniegu po pas, z rękami lepkimi sączącą się spod paznokci od mrozu krwią. I nic, tylko ta noc bez końca, niemiłosierna, wroga, i te głuche uderzenia siekier, i wystrzały pękającej na mrozie kory. Czasem ze świstem zsuwa się na kogoś ciężki nawis śniegu z gałęzi, dławi na chwilę dech, opada palącymi igłami oczy, twarz, kark, szyję. Czasem z szumem i trzaskiem zwali się gdzieś niedaleko drzewo i chłód biały wionie od rozpylonego śniegu. Człowiek jest tak nieludzko zmęczony, że nie ma siły brnąć ku któremuś z ognisk, by ogrzać skostniałe ręce. Nie. Niepodobna odtworzyć słowami upiornej grozy takiej polarnej nocy w lesie. Bezdenne, mroźne piekło, szarpane od spodu czerwienią dalekiego ognia, i to własne oślepiające znużenie, i silniejsze od znużenia, tępe, bezmyślne pragnienie śmierci. Palce od mrozu ma się tak zgrabiałe, tak sztywne i bolące, że kiedy przyjdzie oddać ziemi, co ziemskie, o rozpięciu pasa czy guzików - ani marzyć. Watowe briuki godzą się więc na wszystko, tylko sztywnieją potem lodową skorupą. Na skutek tych zamarzniętych kompresów, w których tkwić muszą pół doby, wszystkie chorują na pęcherz. I robi się błędne koło: mają chore pęcherze, bo pracują po pas zamarznięte, i są po pas zamarznięte, bo mają chore pęcherze. I gdybyż choć, wróciwszy do baraku, mog-
230