Płyniemy więc. My i dnie.
Leżę całymi godzinami na naszym gzymsie, owinięta we wszystkie posiadane ciepłości. Zimno jest nieznośne.
Widzę stąd całą barżę, niczym rozległe wnętrze pustego wieloryba. Sześć długich, ginących w mroku szeregów zalega jej dno. Gniotą się po pięćdziesięciu kilku w jednym rzędzie. Nigdzie żadnego przejścia, bo wszystkie zaległo szczelnie to przedziwne, ruchliwe śmietnisko nóg. Tylko na śmietnisku widywało się takie rzeczy. Resztki rozdziawionych, ledwie nogi trzymających się trzewików, odłamane od buta cholewy ponad stopą okręconą wojłokiem, wydeptane na wylot walonki, albo łagier-ne czołgi zrobione ze starych opon, wreszcie sznurkami owite - od Bóg wie jak dawna na nogę nakręcane - szmaty. Żałosny, niezapomniany widok!
Ach! Gdybyż tak można zebrać w jedno pasmo całą poniewierkę, zmęczenie i trud tych - i wszystkich innych - polskich stóp, przegnanych siłą po znienawidzonych obszarach Rosji, gdybyż tak można zliczyć, dodać i związać w jedno wszystkie kilometry, które w śniegu, w błocie, po lodzie i tundrze przewędrowały te biedne, tułacze nogi - myślę, że pasmo to byłoby dostatecznie długie, by z głębokości krzywdy i cierpienia ludzkiego sięgnąć po sam tron Bożej sprawiedliwości. Ona też jedna zrobi kiedyś na pewno to zawiłe obliczenie!
Barżę wypełnia monotonny syk półgłosem prowadzonych rozmów. O ileż mężczyźni są cichsi! 350 kobiet o mały włos nie rozsadziło przecież wrzaskiem naszego drewnianego wieloryba w czasie transportu na północ. Ci syczą tylko... Może to skutek ostrzejszego rygoru w ich barakach? Niektórzy śpią, pozawijani z głowami. Tu i tam szarzeje jakaś brodząca ostrożnie przez to bagno nóg postać, zmierzająca ku schodom w drugim
249