koziołkach nie wykłuła. Upaprałam się tylko jak nieboże stworzenie, podarłam pończochy i podrapałam silnie.
...I jeszcze to pamiętam, że u końca tego drugiego etapu naszej drogi, w Kotłasie, do którego dobiliśmy 2 października rano, idąc ławą wzdłuż szyn ku dworcowi, mijamy leżące na nasypie, brudnym płaszczem przyrzucone zwłoki. To ktoś z naszego transportu. Wycieńczenie i krwawy ponoś. Spod płaszcza sterczą zdeptane, niepotrzebne już nogi.
Nie umiem sobie zdać sprawy, czy Kotłas to duże, czy małe tutejsze miasto. Fakt jednak, że jest to pierwsze rosyjskie miasto, które mam zaszczyt deptać dziurawymi błotkami. W ogóle pierwszy raz od wyjazdu ze Lwowa idę piechotą przez ulice.
Pora jest bardzo nietwarzowa. Gołe drzewa, błoto po kolana, powietrze brudne jakoś samo w sobie. Jezdnia - to jedna topiel szarego kremu. Płynna, lśniąca tafla, od której zieje znajomy smrodek jesiennych błot. Chodnikiem są dwie oślizłe, uginające się deski biegnące wąskim skrawkiem gruntu nad rowem, popod zmurszałe, mchem obrosłe sztachety u-marłych, opustoszałych ogródków. W ogródkach tych, niżej poziomu ulicy, namakają wilgocią nieżywe, brudne domki i domeczki. Okna - o często papierem zalepionych szybach - są martwe, puste i czarne, jak czarne umieją być okna z dawna opuszczonych, na rozbiórkę skakanych domów. A przecie ktoś tu mieszka. Ot... tam, od muru do muru przemyka się jakaś okutana w chustkę kobieta. Tu pies wypadł zza rogu i zaszczekał zdawkowo ku ulicy. Owdzie mizerne dziecko wisi brzuchem na sztachetach, patrząc tępo ku idącym. A mimo tego domy te robią wrażenie umarłych. Nie widziałam w oknie ani jednej twarzy, ani jednego wazonika. Czasem krzywo, bądź jak zawieszona, pełna rudych zacieków szmata broni wglądu w czarną głąb czyjegoś mieszkania. Nigdzie śladu jakiegokolwiek wysiłku ku ozdobie, zadbaniu, czystości. Nigdzie śladu przekwitłej już choćby grządki. Nędza, opuszczenie i jakby dążenie właśnie do wtopienia się bez reszty w ogólną popielatość, nijakość, żadność - strach przed zwróceniem na siebie czyjejkolwiek uwagi, czyichkolwiek oczu. Cieniste to wszystko, nasiąkłe wilgocią i smutkiem... Tu i tam owocowe, koszlawe, na pół uschłe drzewo.
Za to nad każdym - często blachą z puszek łatanym - dachem sterczy na żerdzi antena! Druty krzyżują się w brudzie i szarzyźnie powietrza, omotując wszystko niby nitkami zakurzonej pajęczyny. W każdy więc z tych martwych domków sączy się bezustannie jad propagandy, wpycha
268