Trwała trzy tygodnie. Dokładnie: trzy bez jednego dnia. Dwadzieścia dni gniecenia się w tej ciasnocie pod sufitem, dwadzieścia dni niemycia się, nierozbierania, wszy, głodu, zimna, zmęczenia, poniewierki.
Vis-a-vis nasze to przeważnie rodziny osadników kresowych i leśników. Pierwszy raz stykam się więc z przedstawicielami tej milionowej rzeszy, która w zimie 1940 roku została siłą wywieziona w głąb Rosji. Włosy dębem stają na głowie, kiedy się słucha, co ci biedacy przeżyli. Każda prawie rodzina przeszła inne koleje, toteż słuchając ich teraz, łatwo sobie odtworzyć całość ich gehenny.
Siedzieli sobie - Bogu ducha winni - spokojnie po gajówkach czy małych gospodarstwach rolnych, kiedy weszli Sowieci. Nie należąc wcale do zamożnej warstwy społeczeństwa, nie mając za sobą żadnej działalności politycznej, pewni byli, że im od tych nieproszonych „przyjaciół” nie grozi nic. Poddali się wszystkim nakazom okupacyjnych władz, uczęszczali na mityngi, płacili podatki. Co sobie myśleli, co czuli, czego pragnęli - tego oczywiście nie było poznać na zewnątrz. Jedyna rzecz, której nie ukrywali, to było przywiązanie do religii. Konstytucja, z którą siłą zaznaj omić się musieli na mityngach, głosiła zresztą wolność wyznaniową. Nie przeczuli, że Sowieci zdają sobie jednak dobrze sprawę z wrogiego ich nastawienia i nieprzejednanej nienawiści do najeźdźcy. Wiedzieli, że jedynym sposobem „odpolszczenia Polski” będzie pozbawienie jej Polaków. Z diabelską perfidią umyślili więc nie ludziom odebrać kraj, ale krajowi - ludzi.
Plan swój przeprowadzili nagle, podstępnie, jednej nocy na całym okupowanym terenie. Była to ta noc właśnie, którą odchorował prawie Habicha. Dziś - słucham opowiadań o tej zbrodni widzianej od tamtej, dotkniętej tym nieszczęściem strony.
Znienacka, nocą zaskoczonej wsi dano pół godziny czasu na zebranie się, po czym cala jej ludność, załadowana na sanie, w trzaskający mróz milami wieziona do kolei, zapakowana została do pociągów. Nie przepuszczono nikomu. Brano starców i niemowlęta, kaleki i matołków. Spędzano z łóżek rodzące kobiety i kazano im włazić na sanie. Ciągnięto obłożnie chorych i sparaliżowanych. W takiej skazanej na zagładę wsi czy osadzie nie miała prawa zostać żywa dusza. Bydło i inwentarz przechodziły automatycznie na własność państwa, by stać się zawiązkiem przyszłych kolektywnych gospodarstw. Ofiarą padały przede wszystkim czysto polskie wsie i kolonie - oraz żołnierskie, kresowe osady.
281