cała nasza załoga prawie w milczeniu, sprawnie, o wiele sprawniej jak na ćwiczeniach, wykonuje swą pracę.
Zespół operacyjny zupełnie słusznie odizolowany od nas, jak gdyby w spokoju, wypuszcza jeszcze w narkozie po zabiegu, przyjmuje wyznaczonego nowego rannego, ociera pot z czoła. Z dr Wierzbowskim tworzymy dwa podzespoły, wykonujące drobniejsze zabiegi w znieczuleniu miejscowym, a więcej bez znieczulenia.
Od pracy odrywa nas nowy transport rannych, znów rzut oka na całość, segregacja, zlecenia, jak po sznurku, wszystko sprawnie. Dwóch rannych na noszach z trałowca „Mewa” zakłóciło tok naszej roboty. Ppor. mar. Mielczarek z potworną raną brzucha, zatkaną masami gazy przepojonej krwią i kałem. Ranny w głębokim szoku, z bladą twarzą, zapadłymi policzkami, prawie bez tętna, z zastygłym wyrazem twarzy, zamglonymi oczyma, jakby proszącymi: „nie ruszajcie mnie, zostawcie mnie w spokoju, ja już nie należę do żyjących”. Tak, tu konfrontuję naszą lekarską niemoc, niemożność uratowania młodego życia, z bestialsko niszczącym odłamkiem bomby, z szatańską nienawiścią wroga, techniką zabijania, nauką w służbie piekła.
Nie ma miejsca na uczucia, dalej do ratowania innych. Rannego kazałem umieścić w izolatce pod opieką jednej siostry. Z oczu wyzierających na zmasakrowanej twarzy kpt. mar. Lipkowskiego, dowódcy umierającego i dowódcy „Mewy”, spływają krwawe łzy pożegnania swego oficera pokładowego. Za kilkanaście minut ppor. mar. Mielczarek już nie żył.
Drugi podobny przypadek marynarza z mniejszą raną brzucha, mniej poszarpanymi jelitami, mniejszym szokiem. Marynarz domagał się przy sprawdzaniu opatrunku papierosa i szybkiej operacji. Sprawa beznadziejna, ale tyle zaufania do nas, tyle wiary i tyle przywiązania do życia. W czasie zaszywania kiszek, tamowania krwawień, ranny zmarł na stole operacyjnym.
Po kilku godzinach pracy odczuwam zmęczenie, widzę to u wszystkich. Zaczynam się denerwować, bo zabiegi przedłużają się, a tu jeszcze ośmiu rannych wymaga jak najszybszego zoperowania. Kilku rannym już po dwa razy musiałem żluźniać opaski uciskające, grozi im gangrena. Na obliczach tych rannych niepokój, nieme pytanie: „kiedy moja kolej”.
Duszno, zapach krwi, niemożność wietrzenia. Nie przewidzieliśmy wentylacji przy organizowaniu szpitala i zaciemnienia. Ani łyk podawanej kawy przez duszę naszego szpitala, przełożoną Cetkowską, nie usuwa znużenia. Spoglądam na również zaniepokojonego kpt. Wierzbowskiego. Myślimy o tym samym: jak ratować rannych, bo przy tak wolnym tempie operacji, coraz wolniejszym, spada na nas odpowiedzialność za życie rannych. Jedyny ratunek dla tych biedaków, to szybki zabieg, szybka ewakuacja do innego szpitala. Przecież to możliwe, walka ucichła, morze wolne. Na kilkanaście minut znika kpt. Wierzbowski. Powraca.
263