ści doprowadzeni ludzie - zaczęli łupać na szczapy i palić deski podłogi. Wandalizm - prawda? A przecie, jeśli się kto potrafi wmyślić w rozpaczliwe położenie kilkuset zmarzniętych, głodnych, bezbronnych ludzi, puszczanych w grudniu na taką krupą pokrytą już rzekę, w determinację matek, niemogących dać choremu dziecku łyżki ciepłej strawy, w kurcze chorych kiszek i żołądków, wreszcie w te dłużące się w nieskończoność noce i dnie - ten nie tylko zrozumie, rozgrzeszy, ale uzna w dodatku, że zrobiłby wtedy to samo!
Ów brak opału i ognia nie był niestety szczytem wszystkich dopustów tego upiornego transportu. Zaczynają się deszcze. Drobne, przemieszane z tumanem wędrującej razem z rzeką mgły. Rzeka znika w mętnym oparzę i widać już tylko jej żelaziste, kotłujące się wściekle tuż pod nami piany. Brezenty, obciążone zbierającą się w ich zagłębieniach wodą, rwą sznury i razem z jeziorami zebranej w nich wody obsuwają się ludziom na głowy. Wydźwignięcie na górę i umocowanie na nowo takiej olbrzymiej, ciężkiej płachty, jest robotą na pół dnia. W dodatku nie obeszło się bez tego, by, sparciała i łatana, nie popękała przy tym w kilku nowych miejscach. Ze szpar tych cieknie więc teraz stale spływająca po brezencie deszczówka. Ludzie żyją jak pod tuszem, przemokli, niemający ani gdzie, ani przy czym szmat wysuszyć.
W izbie chorych ścisk coraz większy. Czekający w kolejce na badanie mdlej ą czasem, waląc się na tamtych na podłodze. Dzieci płaczą dzień i noc, chorzy jęczą w gorączce i kaszlą. Powietrze tu straszne, mimo że przeciąg dmący spod drzwi wymiata smród razem z ciepłem. Mamy tu tylko poważnie chorych, takich, którzy muszą załatwiać się w izbie. Jedno dziecko ma koklusz i wymiotuje na inne, leżące z anginą obok.
Pod pryczą dogorywa Marysia W...ska. Leży dosłownie pod łóżkiem. Nie było dla niej miejsca gdzie indziej. Przydźwigała ją tu z dna barży na plecach Helena, bo ona sama nie miała siły iść. Jeszcze w Starobielsku dziewczyna ta była zdrowa i tęga jak dąb. Dziś kończy się na rozpadową gruźlicę płuc i po prostu gnije za życia. W sowieckim szpitalu przeszła dwie bardzo ciężkie operacje, ale rany nie chciały się już goić. Kiedy ją Helena z Marysią przytaszczą na opatrunek do ambulatorium, kiedy doktor rozmota kilometry zaropiałego bandaża i zacznie przemywać te rany, trudno wprost pojąć, jakim cudem życie kołacze się jeszcze w tym nieszczęśliwym stworzeniu! Cierpliwa jest przy tym i cicha. Ostrzyżone po tyfusie włosy jeżą się wokół małej, smutnej głowy, zmieniając
342