kowych. Przeważnie Uzbeki i Tadżyki. Gdyby nie strój i złotawa cera, anibyś poznał, że to Azjaci. Ludzie ci tylko nie umieją stać. Póki chodzą, wszystko w porządku. Ale zatrzymawszy się na moment choćby, spadają natychmiast z wysoka w niski przysiad, zupełnie jakby zawiasy ich kolan w bezruchu same się tak załamywały. Dziwnie nietwarzowa pozycja! Trwać w niej umieją godzinami, siedzeniem wcale nie tykając ziemi, oba stulone łokcie wetknąwszy między szeroko rozstawione kolana. Mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy tak samo. Arby ich mająteż po dwa tylko koła, ale nie tak już olbrzymie, jak tamte pod Nukusem.
O późnym, purpurowym zachodzie, przychodzi kolej i na nas. Z kobiet zostałyśmy tylko trzy: Marysia, Helena i ja. Arby odjechały, są jeszcze tylko wielbłądy. Dobrze. Mogą być wielbłądy. Tego jeszcze nie było.
Klęka ci taka mlamlająca chlapo witym pyskiem, mchem ciepłym porosła ohyda, a ty gramolisz się na przedziwną drewnianą kulbakę i po gwałtownym kołatnięciu nosem w przód, a potem grzbietem wstecz znajdujesz się nagle nad okolicą. Głowę Uzbeka, który stał przed chwilą przy tobie, masz raptem gdzieś poniżej dziurawego kalosza. Nie miałam pojęcia, że na wielbłądzie to tak wysoko! I nigdy nie myślałam, że chód jego ma taki długi, zrywający, poziomo w tył i naprzód tłukący się rytm. Zaskoczony, nie mogąc w żaden sposób schwycić tego rytmu, kołaczesz się na tym siodle jak manekin, to od krzyżów pchnięty gwałtownie w przód, to - nie dojechawszy w porę na drugi koniec tego wstrząsu - nowym pchnięciem zawrócony ku tyłowi! Po prostu duszę wytrząść może z człowieka!
Długim, kołyszącym się szeregiem, związane ze sobą wielbłądy suną jeden za drugim przez ulice Buchary. Prócz nas trzech jedzie też wielu mężczyzn, po dwóch na jednym siodle. Winszuję! Dojedzie z nich chyba marmolada! Wszystko to ma na sobie łagieme jeszcze fufajki i kłap-ciate czapy z uchami. Zalepione błotem łupy czegoś, co zastępuje im buty, kołaczą się desperacko na tle mszystych, kawowych, sprężyście pochlapujących wielbłądzich boków. Tu i tam podskakuje jakiś worek, tu i tam pobrzękuje czyjś zasmolony kociołek. Nie! Choć jedziemy na wielbłądach, nie jesteśmy na pewno podobni do orszaku Trzech Króli! Może jeszcze ja, w moim białym turbanie z ręcznika, cała okręcona kocem, mam w sylwetce pewne motywy wschodnie. Widzę to zresztą sama, we własnym, nadmiernie wydłużonym cieniu. Mam w tej chwili strasznie długie cztery obco pętające się wielbłądzie nogi i małą, gładką od
360