nej gospodarskiej roboty nie imała. Czy wtedy, kiedy czerpie wodę, czy wtedy, kiedy doi krowę, czy wtedy, kiedy szeleści pachtą przy dymnym palenisku, ma w sobie dostojeństwo kapłanki. Patrząc na nią, nie mogłam się nigdy opędzić wrażeniu, że wszystkie te najcodzienniejsze czynności stają się dzięki jej osobie jakimś obrzędem, rytuałem, czymś o wiele więcej niż zwykłą koniecznością dnia. Uderzało mnie to zwłaszcza w czasie, kiedy miała do czynienia z mąką. Z początku, póki nukuski jej zapas pętał się jeszcze na dnie naszego woreczka, Szarifa parę razy piekła dla nas placki. To trzeba było widzieć, by zrozumieć.
Mała, ciemnawa komórka, gliniany dzban z wodą, płachta rozesłana na ziemi, a obok niej ona - prosta, biała i skupiona jak przy modlitwie. Niepodobna opisać czci i nabożeństwa, z jaką te brunatne, spracowane ręce dotykały mąki, z jaką miesiły ciasto i z jakim pietyzmem taczały z niego potem krągłe kule, rozplaskiwane z kolei na cienkie, okrągłe placki. Każdy ruch był tutaj obliczony i celowy. Każdy ruch oddawał po jakiemuś cześć tej lotnej, żywicielskiej substancji, otrząsanej z rąk i zmiatanej z brzegów płachty ku jej środkowi pieczołowicie, skrupulatnie, do ostatniego pyłka. Patrząc, próbowałam już wtedy znaleźć właściwe słowo, którym by można określić namaszczenie i dostojeństwo tego powściągliwego skupienia, z jakim ręce te pełniły oto przede mną ów święty mączny iytuał wedle jakiejś białej, odwiecznej liturgii zboża, mąki i Chleba. I znalazłam tylko słowo: „mądre”. Ręce mądre do mąki czy ręce od mąki mądre. To trzeba było widzieć i odczuć. Napisane, nie znaczy chyba nic.
Potem wodą skroplone placki niosło się na deszczułce w ostatnie, ciasne podwórko, gdzie pod daszkiem z trzcin bąblił się czarny, w glinę wpuszczony satil i przedziwny gliniany piec, żywcem podobny do olbrzymiego, skosem na ziemi postawionego jaja. Jajo to miało krągły o-twór u góry i u dołu. Pod dolnym otworem buzowała już od dłuższego czasu pachta tak sprytnie jakoś podłożona, że cały dut wchodził bokiem, a całe ciepło, wsysane przeciągiem w jajo, rozpalało wewnętrzne jego ścianki do właściwej temperatury. Babusia skrapiała teraz suto wodą to właśnie rozpalone podniebienie wewnątrz pieca, po czym szybkim, niespodzianie zwinnym ruchem przez górny, krągły otwór wsuniętą ręką przylepiała płasko wilgotny placek do prychającej jeszcze i plującej kroplami gliny. Cała rzecz w tym właśnie, aby go przylepić, nim woda wyparuje. Przysysał się natychmiast, a potem już tylko pęczniał w gorącu,
391