twardniał i rumienił się brzegami. Odklejenie go potem w porę od gorącej paszczy było taką samą sztuką, jak włożenie go w piec. Nie zapomnę nigdy ruchu, jakim babusia składała wreszcie w rozpostarty na rękach Heleny skrawek płótna te gorące, bezcenne, upragnione lepioszki! O-strożnie, czule, jakby każdy z nich był co najmniej nowo narodzonym dzieckiem. Oczywiście, że jeden - bo było ich cztery - zostawał mimo protestów dla niej. Czymże innym mogłyśmy się odwdzięczyć? Wiedziałyśmy, że oni są chyba równie głodni jak my. I to głodni od lat. Głodni kładą się spać po pracy i głodni wstają do pracy przed świtem. Każdy ich dzień kończy się i zaczyna tym samym.
Nasz dzień w Stalininie zaczynał się też przed świtem.
Budziły nas zawsze rozczłapane kroki starego Karapczyka idącego otwierać bramę. Zawsze w tym samym miejscu, tuż pod naszymi drzwiami, zaczynał kaszlać. Potem słyszało się chrobotanie łańcucha, brzęk ogniw puszczonych ciężko po deskach i długi, drewniany miauk obu skrzydeł bramy, odchodzących wolno na boki.
Helena zrywała się pierwsza. Po ciemku owijała nogi niezliczoną ilością szmat, wtykała je w olbrzymie, podarte buciory i przywiązywała sznurkami do kostek. Kiedy obie z Marysią wytykałyśmy głowy spod okrycia, Helena zazwyczaj już się czesała, zaś mętny, morelowy medalion wstającego słońca lśnił się na glinie nad pryczą. Kosa szybka okienka była z nocy zapocona na matowo, a powietrze w kibitce tak lodowate, że para oddechu bielała jak na silnym mrozie. Budziłyśmy się skostniałe. Wnętrze moich trzewików było wprost piekąco zimne i zawsze osobno bałam się chwili wetknięcia w nie zlodowaciałych nóg. Toteż każdorazowe wstanie w tych warunkach było przezwyciężeniem, jeśli nie bohaterstwem! Zwlekałam też, jak długo mogłam, z odwiązaniem owej bawełnianej tiumiury, bo dziwnie żałośnie i samotnie robiło się mojemu grzbietowi po zdjęciu tego ciepłego worka. Czasem więc, ku radości otoczenia, łaziłam jeszcze dobrą chwilę z tym postiszem na siedzeniu.
Potem następowało mycie. Rzecz robiona raczej z nawyku i dla spokoju sumienia niż dla skutku, który musiał w tych warunkach być znikomy. W czasie trzymiesięcznego pobytu w Stalininie raz tylko jeden umyłyśmy się naprawdę.
To było na Sylwestra. Pamiętam jak dziś. Helena pożyczyła od babusi olbrzymią glinianą tacharę - misę, którą przytaszczyłyśmy do kibitki we dwie, bo jedna by jej nie uniosła. Na migi dogadawszy się z Karapczy-
392