Suniemy piechotą ku miastu. To dość daleko. Na razie jest pusty gościniec i nasze cienie na wybojach. Czujemy się zbyt szczęśliwe, by wiedzieć, jak jesteśmy głodne i zmęczone. Przejeżdżający na osiołku Uzbek sprzedaje nam mleko.
Jemy śniadanie nad przydrożnym rowem. Schowany wczoraj „na jutro” kawałek chleba pachnie dziś kieszenią i wiatrem.
Najdziwniejsze jednak, że nie umiemy już gryźć! Po kilku kęsach skurcz chwyta nam szczęki. Trzy miesiące piłyśmy tylko siorbę... Łamiemy chleb na kawałki i moczymy je w mleku...
W słońcu dopiero widzę, jaki mój garnuszek brudny...
Miasteczko.
Niskie domki zbiegły się ciasno po obu stronach drogi. Ślepe, pozbawione często szyb okienka, mury schlastane zaschłym błotem... Drewniane ganki lgnące płasko do ścian nad samym chodnikiem... Brud, nędza, tumany kurzu. Tyfus tu pono gorszy niż w Bucharze...
A potem - nagle - zza zakrętu wypada na nas zawierucha barw szarpanych wiatrem sztandarów. Wiszą szeregiem na odrapanym budynku nad bramą, przy której stoi nieruchoma warta.
To sztab! To nasze Dowództwo!
Rozfurkotane, jaskrawe, płuczą się w popielatym powietrzu, chcąc jakby zmyć z siebie cały ten nielicujący z tłem przepych błękitu, czerwieni i bieli... Pierwszy raz łopocze oto nad nami nowy, niespodziany akord alianckich barw. Ameryka, Anglia, my - i Sowiety!
Obóz kobiecy daleko za miastem. Jeszcze godzina drogi.
Trzęsący, pusty wojskowy wóz podbiera nas z gościńca.
Miasto zostaje w tyle... Jeszcze tylko olbrzymi, bielejący na zakręcie meczet - przybytek nie Allacha, ale zarazy, bo mieści w sobie szpital tyfusowych - a potem powoli gliniane szkarpy rozgładzają się znów w otwartą przestrzeń.
Żołnierz batem wskazuje nam dalekie, lekko zieleniejące już wzgórze i białe grzyby kilkudziesięciu namiotów. To tam! Czy to możliwe? Boże miłosierny! Czy to możliwe? Nasz obóz! Nasze wojsko!
Człowiek jest strasznie wytrzymały na radość!
Pierwsze, co pamiętam - gdy wóz się zatrzymał - to nagłe odrzucenie klapy namiotu i smukłą sylwetkę Komendantki Ośrodka - naszego sta-
426