przed dziobem okrętu, od której fontanna wody oblała stojących na pomoście i na pokładzie marynarzy. Dzięki opanowaniu dowódcy i z niezwykłą precyzją wykonywanych przez załogę rozkazów, okręt lawirując pomiędzy gejzerami spadających gęsto bomb płynął dalej, strzelając ze wszystkich skierowanych w stronę atakujących samolotów luf.
Silny ogień naszego okrętu, chociaż nie trafił w tym nalocie żadnego samolotu, powodował, że rozrywające się przed nosem pilotów pociski denerwowały, a bomby zrzucane były chaotycznie i niecelnie.
Trzeba zaznaczyć, że atak tak poważnej ilości samolotów, wypróbowanych poprzednio w wojnie w Hiszpanii, był wielkim egzaminem dla załogi „Wichra”. Każdy z załogi uświadamiał sobie, jakie niebezpieczeństwo groziło okrętowi i jego załodze, a jednak wytrwał bez zdenerwowania na swoim stanowisku, w pełnej gotowości bojowej (na pokładzie znajdowało się 6 torped i kilkadziesiąt bomb głębinowych). Gdyby jedna z głowic torpedowych, zawierająca około 300 kg trotylu, eksplodowała w czasie bombardowania, jej siła wystarczyłaby do zniszczenia nie tylko okrętu, ale i pobliskich zabudowań na nabrzeżu i w porcie. Bomby padały gęsto, z obu stron okrętu tryskały fontanny wody. Aż się wierzyć nie chciało, że żadna w nas nie trafiła. Wydawało się, że to już nasz koniec. Ale gdy opadły fontanny wody, okręt dalej pruł fale zatoki, bijąc ze wszystkich dział i broni maszynowej do atakujących go samolotów.
Artylerzystom trudno było trafić nurkujące samoloty, ale pilot widząc smugi pocisków tuż przed sobą denerwował się, tracił panowanie, zmieniał kierunek lotu, a najczęściej wyrzucał bomby przed czasem. W ten sposób chociaż nie strącono żadnego samolotu, to jednak zmniejszyła się celność spadających bomb. W załodze wzrosło poczucie dumy z okrętu. Sukcesem było wyjście cało, bez uszkodzeń, w pełnej bojowej sprawności. ■
W czasie tej walki powietrznomorskiej przy sterze był dobry sternik bosmanmat Kazimierz Bochenek, przy telegrafie maszynowym na pomoście opanowany sanitariusz okrętowy mat Piotrowski, a na prawym skrzydle pomostu nawigacyjnego stał dobry sygnalista (nie jestem pewny po tylu latach) mat Jędrzejewski, on też zasygnalizował o spadającej bombie pierwszego atakującego nas samolotu. Dzięki niemu dowódca na czas dał rozkaz „lewa na burt”, przez co okręt uniknął trafienia. „Wicher” po tym nalocie krążył nadal do zmroku pomiędzy Gdynią a Helem, wykonując zadanie patrolowania.
Powierzchnia wody w zatoce srebrzyła się od pływających ryb, ogłuszonych wybuchem bomb. Marynarze wyciągali ryby bosakami, a dochodzący zapach smażonych ryb z kuchni świadczył, że kucharz był na stanowisku.
Nie wszystkie jednak okręty biorące udział w tej bitwie powietrznomorskiej miały szczęście, jak nasz okręt „Wicher”. Na „Gryfie”, który w czasie tego nalotu znajdował się około 1,5 mili od „Wichra”, było wielu zabitych i rannych. Zginął dwódca okrętu, a na pokładzie i w korytarzach
59