— To romantyczna iluzja.
— Jeśli nie zadowolisz mnie, zawsze będziesz niezadowolona.
— Odejdź. Stajesz się uciążliwym demonem.
— Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo.
— Nie jesteś mi już potrzebna. Chcę, żebyś zamilkła. Zamknij się.
— Czy powinnaś zostać pianistką? - to pytanie pada po angielsku.
— Nie, nie powinnaś. Nie wolno ci tego zrobić.
— Czy powinnaś zostać pianistką? - rozbrzmiewa echem pytanie po polsku.
— Tak, musisz. Za wszelką cenę.
— Ale cena będzie zbyt wysoka.
— Cena nie gra roli. Muzyka jest twoim przeznaczeniem.
— Nie stawiaj sprawy tak dramatycznie. Mogę grać dla siebie. Dla przyjemności.
— Nie oszukuj się. Chcesz grać dla innych. Chcesz słyszeć oklaski.
— To płytki ideał.
— A oczy ludzi, którzy słyszeli, jak grasz?
— W końcu będę koncertować w małych miasteczkach, w szkołach. Na świecie jest zbyt wielu pianistów występujących z tym samym, zużytym repertuarem. Co mogę dodać do istniejących nagrań etiud Chopina?
— Argumenty, argumenty... Muzyka jest twoją namiętnością... Masz obowiązek wobec siebie.
— Żyję tu i teraz. Nie mogę z zamkniętymi oczami iść za głosem swych namiętności. Muszę myśleć o tym, jak przeżyć swoje życie.
— Och, Boże, nie wiem. Sama już nie wiem, co powinnaś zrobić.
— Bardzo lubię literaturę. Znam się na niej. Może kiedyś zacznę pisać. Czasem przeżywam niemal taki sam stan uniesienia...
— Nie taki sam. Nic innego nie wyraża tak wiele... Co będziesz kochać równie mocno?
— Pokocham inne rzeczy. Będę kochać ludzi. Obiecuję.
— Czy pamiętasz, jak się czułaś...
— Nie. Nie chcę pamiętać.
— Więc czego chcesz? Czego chcesz?
— Chcę... Chcę, żebym nie musiała tak bardzo się zmieniać. Ale muszę się zmienić. Muszę doścignąć siebie samą. Sama wiesz, że to nie tylko sprawa muzyki.
_Wiem. Ale rezygnacja będzie bolesna.
_ Owszem. Będzie bolesna.
— Ale jakoś damy sobie radę.
.— Tak, damy sobie radę.
Jest kwiecień 1969 roku, a ja idę leniwym krokiem przez dziedziniec Uniwersytetu Harvarda. Mój pierwszy rok na tej uczelni dobiega końca, wyszłam właśnie z wykładu poświęconego estetyce epoki wiktoriańskiej i mam się spotkać w stołówce z przyjaciółmi, z którymi będę wymieniać literackie plotki i analizować osobowości znajomych. Podobnie jak wiele innych wydarzeń składających się na moją fragmentaryczną amerykańską egzystencję, mój pobyt tutaj jest w pewnym stopniu dziełem przypadku. W połowie roku, który spędziłam w Yale Musie School - roku przeznaczonego na rozwiązanie problemów dotyczących mojej kariery muzycznej -pewien przyjaciel zawiózł mnie do Bostonu. Wąskie strome uliczki tego miasta, jego kamienne budynki, skąpana w różowej zimowej poświacie stara apteka z lśniącym drewnianym wnętrzem i nagły, przedwczesny zmierzch tak bardzo odpowiadały mym głębokim pragnieniom, że kiedy zdecydowałam się jednak wstąpić na drogę kariery akademickiej, czułam wyraźnie, że chcę studiować właśnie tutaj.
Udaje mi się dostać na Harvard dzięki ostatniemu porywowi imigranckiej brawury. Spędziłam ubiegłe lato w stanie paraliżu, u podstaw którego leżał konflikt dotyczący moich dalszych poczynań, więc dopiero wczesną jesienią wkraczam do sekretariatu Wydziału Filologii Angielskiej i oświadczam dziekanowi, że musi mnie przyjąć. W tym momencie mam już na swoim koncie wystarczająco dużo wyróżnień i stypendiów, by nie wzięto mnie za hochsztaplerkę, ale dziekan, burkliwy acz przystępny mężczyzna, który przygląda mi się z pewnym zainteresowaniem od chwili wysłuchania mej najwyraźniej absurdalnej prośby, oznajmia mi, że nawet gdyby zjawił się w tej chwili sam John Donnę, nie byłby w stanie nic dla niego zrobić, gdyż „oni” i tak by go nie przyjęli. - Kto to są „oni”? - pytam, a dziekan informuje mnie, że „oni” to biuro rekrutacji na studia, które z pewnością nie zechce rozpatrzyć mego podania, złożonego w tak bardzo spóźnionym terminie. — A jeśli zgodzą się to zrobić? - pytam z konspiracyjnym uśmiechem, a dziekan wyprasza mnie z gabinetu gestem udawanej irytacji. Od
199