z separacją” - mówię sobie bardzo racjonalnie, kiedy mój chłopiec wyjeżdża w długą podróż, i w ciągu tego krótkiego procesu samo-analizy i wyjaśniania zmienia się trajektoria moich uczuć. Nie przechodzę już od impulsu do ekspresji; teraz, kiedy wiem, na czym polega problem, nie będę płakała na lotnisku. Za pomocą tego zabiegu tłumię silę pierwotnie odczuwanego strachu; zyskuję nad nim pewien stopień kontroli.
Kiedyś, gdy moja matka była bardzo przygnębiona, powiedziałam jej, pełna mojej nowo nabytej amerykańskiej wiedzy, że powinna podjąć próbę kontrolowania swoich uczuć. — Co masz na myśli? - spytała, jakby koncepcję tę podsuwał jej jakiś przedstawiciel gatunku komputerowego. - Jak mogę je kontrolować? Przecież to są moje uczucia.
Moja matka nie wyobraża sobie możliwości wpływania na swoje uczucia, które są najbardziej autentyczną częścią jej samej, które są nią. Znosi swe emocje w taki sposób, jakby były one siłami natury: wiatrami, burzami i wybuchami wulkanicznymi. Dręczą ją napływy pasji — a słowo passio oznacza cierpienie. Jest w swej wrażliwości tak bezbronna, że w pewien sposób dodaje jej to sil. Posiada mądrość ludzi bezsilnych. Niczyje życie nie jest wolne od konfliktu woli, nawet, a może szczególnie, z osobami najbliższymi. Ale moja matka nigdy nie ubiegała się o żadną oficjalną władzę. Usunąwszy się z areny woli, może bez przeszkód obserwować formy jej wyrażania, walkę innych o władzę. Jest bardzo wyczulona na afektację i udawanie; potrafi bezlitośnie parodiować fałszywy ton ludzi, którzy chcą się wywyższyć i udawać ważniejszych, niż są naprawdę.
Jeśli idzie o mnie, to z biegiem czasu nauczyłam się samokontroli, stałam się bardziej „angielska” - jak powiedziała mi przed laty moja matka. Nie poddaję się bezradnie uczuciom i nie pozwalam im sobą miotać w różne strony; nauczyłam się wykorzystywać mechanizmy swej woli, znajdować symptomy i przyczyny, zanim owładnie mną smutek czy radość. Zyskałam samokontrolę, która mnie jest potrzebna bardziej niż mojej matce. Prowadzę bardziej publiczne życie, w którym trzeba sprawiać wrażenie osoby silnej. Żyję w indywidualistycznym społeczeństwie, w którym ludzie nie solidaryzują się z sobą tak łatwo, w którym zdanie: „To twój problem” jest zawołaniem bojowym, wzywającym codziennie do walki i samoobrony.
W batalii o zdobycie samokontroli pomógł mi słownik samoana-lizy i powszechne przekonanie, że dobrze jest panować nad sytuacją: „Muszę nad tym zapanować” - mówią moi przyjaciele, kiedy coś ich gnębi albo coś im nie wychodzi. Wstydzimy się przyznać, że czasami sprawy układają się niepomyślnie, wstydzimy się przyznać, że niekiedy tracimy kontrolę nad sytuacją.
Moja matka przebywa blisko siebie, tak jak przebywa blisko domu. Płaci cenę za swój brak autoalienacji - cenę krańcowości, cenę bycia in extremis, cenę cierpienia. Może być tylko sobą - na to również nie jest w stanie nic poradzić. Nie uważa się za osobę ważną - nie należy do ludzi, którzy opowiadają sobie swoją własną biografię.
Ja nauczyłam się, wraz z moim pokoleniem Amerykanek, jak pójść dalej, jak uzyskać pewien dystans i wyrobić w sobie poczucie własnej wartości. Ale zastanawiam się, jaką cenę płacę za ten większy dystans do siebie samej. Francuzi, w osiemnastym wieku, zaliczali ambicję (nowe zjawisko w topografii zachowań i emocji) do chorób, a moja matka, w mniej dosłownym sensie, postępuje tak samo. - Ta ambicja to jakaś choroba - mówi do mnie często, słuchając opowieści o pracy i związanych z nią stresach. - Dokąd ty się tak spieszysz?
Ambicja, chęć dokonania czegoś i wiara w siebie są cechami, którymi zaraziłam się od mego otoczenia, i jeśli nie zawsze pracuję ciężko, rekompensuję to pewnego rodzaju niepokojem, wewnętrzną stymulacją do ciężkiej pracy. Opowiadamy sobie z przyjaciółmi heroiczne historie o tym, jak wiele zdziałaliśmy, jak udaje nam się odwiedzić centrum rekreacyjne między dwiema ważnymi konferencjami, jak wiele mamy energii i jak efektywnie nią gospodarujemy. Podobnie jak wszyscy moi znajomi, zawsze się spieszę. Istotnie, dokąd tak pędzimy? Albo, jak powiedziałby mój ojciec: „Dla jakiego celu?”
Dobre pytanie. Najwyraźniej celem nie jest tylko sukces, gdyż nawet po osiągnięciu pewnych sukcesów moja potrzeba posuwania się naprzód wcale nie słabnie. Być może jest to jakiś wewnętrzny odpowiednik motywów, jakie kierowały amerykańskimi pionierami, jakaś psychologiczna i abstrakcyjna wersja potrzeby zdobywania nowych terytoriów. Oczywiście sporą przyjemność sprawia mi już sam ruch, a rozmach towarzyszący moim codziennym zajęciom wzbudza we mnie niekiedy nastrój radosnej ekstazy; czuję się tak, jakbym jechała na motocyklu albo ślizgała się po falach.
Ale choć posuwam się naprzód i oddalam od miejsca, z którego wyszłam, marzę niekiedy o sielskim spokoju. Czasem przybiera to jedynie formę przelotnego wspomnienia o jakiejś wiejskiej drodze, po której idę chwytając w palce wysokie chwasty i nie myśląc
267