sercom zasady, by je stamtąd wyjmować i okazywać jako opatrzone pieczęcią najwyższej instancji. Tak będzie i później, po powstaniu, kiedy monarchizm i republikanizm, szlachectwo i demokracja, tolerancja i nietolerancja jednako będą się powoływały na swoją poświadczoną przez historię rdzenność. I nie bezprawnie bynajmniej, bo każdy z tych programów miał istotnie zakorzenienie w dziejach narodowych, każdy miał swoje antecedensy. Z historii samej przez się nie wynikała żadna wiedza o tym, co dobre, a co .zgubne dla XIX-wiecznej Polski, ani o tym, co naturalnie swojskie, a co cudzoziemskie, skoro się cudzoziemskie przez wieki zeswojsąjczyło. Tradycja nie kwalifikowała wartości, ona ratyfikowała je tylko, szczodrze i bez wyboru. Nie wyznaczała celów działania, ale użyczała im uzasadnień.
Otóż bywa tak, że sposób uzasadniania i uświęcania wyznań wiary politycznej mocniej osadza się w ludzkiej świadomości niż wiary owej dogmat i treść. Przekonanie, iż naród polski nie jest narodem zwyczajnym jak inne, bo on pierwszy odkrył moralne prawidła dziejów i przeznaczony został do służb specjalnych dla ludzkości, to przekonanie było tak pokrzepiające, że warto je było żywić i powtarzać niezależnie od treści owych prawideł i rodzaju służb. Zachwyt nad własną innością i lepszością nie był wszak romantycznym dopiero wynalazkiem: składnik niezbywalny kultury szlacheckiej, przetrwał fale oświeceniowego samokrytycyzmu i odradzał się po każdej klęsce. Od początku lat dwudziestych powielała go literatura moralistyczno--satyryczna, chłoszcząca „etranżomanię” — korzenie się przed wszelaką cudzoziemszczyzną, której nalot niszczy, albo już zniszczył, prawdziwą wielkość Polaków79. Sama jednak obfitość podobnych przypowieści i moralitetów oraz ich konteksty wskazują wyraźnie,' że przejawiająca się w nich duma narodowa była w istocie defensywna, podszyta głębokim urazem odtrąconej miłości. Francja, Zachód, Europa jawią się w tych tekstach jako stały układ odniesienia polskich warstw oświeconych: stamtąd przecież — jak się już rzekło — wyglądano stale uznania, akceptacji. Niestety, odpłatą był najczęściej lekceważący brak zainteresowania, sporadycznie zaś wzgarda, przyjmowana natychmiast za narodową potwarz.
Od tej psychicznej zależności kultura polska nie umiała, a w istniejącej sytuacji politycznej i nie bardzo mogła się uwołnić: stale prze-
Zob. ibidem, s. 177-184.
n
glądała się w zwierciadle europejskiej opinii, sama sobie nie wystarczała za autorytet. Jedynym antidotum na to cierpienie było magiczne odwrócenie szyku, to jest utwierdzanie się w przekonaniu, że wszystko co do nas z Zachodu przychodzi, jest pośledniej jakości. Stąd krok już był tylko do uznania, że ,,krajowe utwory” zawsze przenosić wypada nad „obce wynalazki”80. Idea kulturalnej autarkii chronić więc miała nie tylko równoprawną swoistość polskiej kultury, ale nadto jej wyższy ton, jej szlachetną prostotę.
Lata Królestwa Kongresowego były rzeczywiście okresem zmasowanej infiltracji zachodniej nauki, technologii, medycyny, prawa, stylów artystycznych, ideologii i nikt, kto znaczył cokolwiek w kulturze polskiej, nie był wolny od obcych wpływów. Zarzut ulegania cudzoziemszczyźnie był przeto zawsze obosieczny: stawiali go na przykład klasycy romantykom, a ci odpłacali się tym samym — z równie dobrym prawem. A jednocześnie nawet ci, którym najbardziej leżała na sercu autentyczność narodowej kultury, z beztroską polemiczną niekonsekwencją potrafili gromić swych przeciwników za to, że nie chcą wiedzieć, co naprawdę ważnego dzieje się w myśli europejskiej. Tak obsesyjna gallofobia Szaniawskiego i Mochnackiego, związana z ich niechęcią do filozoficznego dziedzictwa Oświecenia* przeciwważona była — do czasu — entuzjazmem dla niemieckiej metafizyki. Podobne przykłady można mnożyć. Każdy zgeneralizo-wany atak przeciwko naśladownictwu okazuje się w końcowej analizie krytyką określonego wyboru wzorów. A jednak ta generalizacja miała sens, tylko że nie był tO'sens pragmatyczny, lecz psychologiczny. Bezsilna walka z cudzoziemszczyzną była nieodzowna dla podtrzymania chwiejnej narodowej samooceny: pozwalała jednocześnie zazdrościć i pogardzać, korzystać w przemyśle, nauce i sztuce, a piętnować w gazecie.
Dopiero powstanie listopadowe przeniosło sprawę samopoczucia moralnego Polaków w inne zupełnie rejestry. Bo czyż nie wypełniło się słowo? Polska znów była przedmurzem Europy, Warszawa nie tylko już przedmieściem, ale cytadelą Paryża. Powstańcze gazety, deklaracje sejmowe, wiersze ulotne gruntowały przeświadczenie, że wyzwanie rzucone carowi przez Polskę, osłoniwszy francuską rewolucję lipcową, staje się przełomowym wydarzeniem dziejów powszechnych,
80 Ibidem. 63