Bóg flrum
wciąż miotała się w poszukiwaniu własnego stylu. Lecz jej techniczne umiejętności byty imponujące, a w większości utworów czuło się nie odkryte jeszcze bogactwa i niepokoje. „Jej wiersze — napisałem — spoczywają bezpiecznie w całej masie nie wyciąganych nigdy na światło dzienne doświadczeń [...]■ Wyjątkowość jej utworów bierze się z poczucia zagrożenia, jak gdyby nieustannie prześladowało ją coś, co daje się dostrzec tylko kątem oka.*'
Nadal obstaję przy tej opinii. W świetle późniejszych utworów Sylvii i — co bardziej przekonujące — jej późniejszej śmierci, widać, że The Colośsus to książka przeceniona. Wedle obowiązującej dziś wersji, „wszystko w oczywisty sposób widać już tam, i to w krystalicznej postaci". Są nawet akademiccy krytycy. którzy wolą te wczesne, eleganckie wiersze od jej dojrzałych utworów bardziej obnażonej, jawniej i brutalniej atakujących czytelnika — choć kiedy książka ukazała się po raz pierwszy, recenzje były dosyć chłodne. Tymczasem znajomość okoliczności może wpłynąć na historyczną rangę, ale nie na jakość poezji. The Colossus pokazał mocne strony autorki: była w nim garść pięknych wierszy, ale ważniejsza była sprawność warsztatu, precyzja i skupienie w obcowaniu z językiem, umiar w dobieraniu słów, wyczulenie ucha na subtelne rytmy, pewność w posługiwaniu się rymami i asonansami. Wówczas Sylvia w sposób oczywisty wyrobiła sobie umiejętność radzenia sobie ze wszystkim, co nadejdzie. Myliłem się. twierdząc, że na tym etapie wciąż jeszcze nie zdawała lub nie chciała zdać sobie sprawy z sił, które nią wstrząsały. Okazało się, że znała je aż za dobrze: zdążyły już bowiem pchnąć ją na sam skraj samobójstwa, gdy miała dziewiętnaście lat, a w zamykającym książkę utworze Wiersz na urodziny zaczynała stawiać im czoło. Zmyliły mnie jednak w tym wierszu echa Roethkego i długo nie umiałem tego dostrzec.
Kiedy w lutym 1961 roku wróciłem ze Stanów, znów zacząłem widywać Hu-ghesów, ale przelotnie i nie za często. Ted stracił serce do Londynu i szykował się do wyprowadzki. Sylvia chorowała — najpierw po poronionej ciąży, potem na zapalenie wyrostka — a ja miałem własne problemy, rozwód. Pamiętam, jak podziękowała mi za recenzję z The Colossus i w rozbrajający sposób dodała, że zgadza się z moimi diagnozami. Pamiętam też, jak cieszyła się z pięknego domu, który znaleźli w hrabstwie Devon — starego, kamiennego, ze strzechą i dużym sadem. Przeprowadzili się, ja się przeprowadziłem, coś się skończyło.
Oboje nadal przysyłali wiersze do „Observera”. W maju 1961 roku wydrukowaliśmy Piosenką poranną, wiersz Sylvii o jej córce; w listopadzie tegoż roku Pustynią Mojave, która potem przez kilka lat nie trafiła do żadnej książki; dwa miesiące potem Rywala. Nurt jej poezji pogłębiał się, nabierając zarazem swobody.
Potem nie widziałem jej aż do czerwca 1962 roku, kiedy to wpadłem do nich, jadąc do Korawalii w czasie długiego weekendu zielonoświątkowego. Mieszkali parę mil na północny zachód od Exeter. Jak na hrabstwo Devon, nie była to piękna wioska, więcej było tam ponurego szarego kamienia niż drewna, strzech
i kwiatów. Doskonała angielska wioska sprawia wrażenie nie do końca przebudzonej, ale ta Hughesów zdawała się raczej uśpiona na dobre. Kiedyś stanowiła zapewne centrum okolicy i może wtedy coś się tam działo. Ale ten czas minę! Exeter zdominowało rejon i życie powoli odpłynęło z wioski, niczym z pndupa-dłęj rodziny.
Dom Hughesów był dawną siedzibą właścicieli majątku. Położony obok dwu-nastowiecznego kościoła, górował nieco ponad resztą wioski i sprawiał wrażenie jakiegoś ważnego miejsca; wiódł doń stromy podjazd. Był to potężny dom ze strzechą i wybrukowanym kocimi łbami podwórzem. Drzwi frontowe miał z dębu, a ściany i korytarze z kamienia; pokoje lśniły od świeżej farby. Usiedliśmy w dużym, dzikim ogrodzie, pijąc herbatę, a mała, dwuletnia już Frieda biegała pośród kwiatów. Obok rosła niewielka grupka jabłoni i czereśni, barwny złotokap pokryty kwieciem, warzywa na grządce, a trochę z boku znajdował się niewielki wzgórek. Sylvia powiedziała, że to prehistoryczny kurhan. Znając usposobienie i gusta Hughesów, trudno było sobie wyobrazić inne wytłumaczenie. Wszędzie rosły kwiaty i całe to zbytkowne miejsce wydawało się tonąć wśród lata.
W styczniu tego roku urodziło im się drugie dziecko — chłopiec — i Sylvia zmieniła się. Nie była już cicha i pełna zahamowań, przestała być domowym uzupełnieniem potężnej postaci swego męża, robiła wrażenie silnej i gotowej, znów była panią samej siebie. Być może na to jej nowe poczucie siły wpłynęły narodziny syna. Ale była w niej jakaś ostrość i jasność, która wykraczała chyba poza tę sferę. To ona oprowadzała mnie po domu i ogrodzie; do niej należały urządzenia elektryczne, świeżo pomalowane pokoje, sad i grobowiec — przede wszystkim grobowiec, który później nazwała w wierszu „murem pradawnych trupów”.1 Tymczasem Ted wyglądał na całkiem zadowolonego, siedząc wygodnie i bawiąc się z małą Friedą, która chodziła za nim krok w krok. Ponieważ ich związek wyglądał na bliski i mocny, sądziłem, że nie przeszkadza mu ta chwilowa zmiana w rozkładzie sił.
Dlaczego tak się stało, zrozumiałem dopiero tuż przed wyjazdem.
— Znowu piszę — powiedziała mi Sylvia. — Naprawdę piszę. Chciałabym ci pokazać trochę nowych wierszy. — Mówiła ciepło i otwarcie, jak gdyby uznała, że może mi zaufać.
Nieco wcześniej „Observer” przyjął od niej wiersz zatytułowany Finisterre. Ostatecznie wydrukowaliśmy go w sierpniu tego samego roku. W rym czasie Sy-Ivia przysłała jeszcze jeden piękny, krótki wiersz Przeprawa przez wodę, który nie znalazł się w tomie Ariel, choć był równie dobry jak wiele innych spośród jej udanych wierszy. Dotarł do redakcji w skrupulatnie zaadresowanej i o frankowanej kopercie, opatrzony formalnym liścikiem. Wyglądało na to, źe Syłvia funkcjonuje sprawnie jak zawsze. Kiedy jednak nieco później spotkałem w Londynie
ów „kurhan” w rzeczywistości był prehistorycznym fortem, zaś okreslenie jmt pradawnych trupów odnosi się, jak słyszałem, do muru oddzielającego ogród Hughesów od terenów sąsiedniego kościoła.