«wa po skiego w Ameryce, które piastował św dowy, ale wyrozumiały dla poglądów '
jnnychludzLP°8lądnartł.
niać
Oyąy, elegancki, by, ™konmym ic fakty, a z faktów \wciaMi* wfa&STiru „ ,
wyciągać właściwe wnioski ktńmial lił się z kolegami. Ujmujący i gładki w obejściu wAd”" nek i sympatię. Miły towarzysz niedoli, spokojnie „J, S2acu-żył spokojnie. laFl> jak
KAZIMIERZ KĘDZIERSKI
Przemarzł w pracy, a gdy go przyniesiono do obozu, nie uda ło się go uratować. Zmarł omalże na rękach swego brata Stani sława.
STANISŁAW KĘDZIERSKI
Brat Kazimierza, schudł, wyglądał jak widmo, słaniał się. Już nie mógł chodzić. Uprzejmie, jakby z lękiem, rozmawiał przyciszonym głosem. Zwrócił się do nas, źe ciężar utrzymania matki i rodziny brata spada na jego barki, a tak się czuje nędzny, źe chciałby się dostać do szpitala, może trochę odpocznie - polepszy mu się. Rozmawialiśmy z doktorami, ale bezowocnie. Musi mieć 39,5 stopni gorączki albo muszą go umierającego przynieść z pola, bo inaczej trudno się dostać. Dostał się jednak, gdy było bardzo późno i gdy go już śmierć z powodu zapalenia nerek trzymała w swym śmiertelnym uścisku. Wkrótce i on podzielił los swego młodszego brata Kazimierza.
JERZY BIELAWSKI
Piąty umierający kolega z oddziału 6, którego poznałem na Pawiaku. Jak dobra rośłina zasadzona na złym gruncie marnieje, tak i Bielawski zaczął więdnąć na Pawiaku. Coraz to bledszy, coraz to chudszy. Cichy, spokojny, małomówny, ale kiedy się odezwie, jest w tym głęboki sens. Mądry, miły, choć taki cichy towarzysz niedoli. Gdy leżałem w Oświęcimiu w szpitalu, w styczniu 1941 r., dowiedziałem się, źe vis-d-vis leży Bielawski. Postanowiłem go odwiedzić, choć to niedozwolone. Gdy po obiedzie wstałem z łóżka, wszedł do naszej sztuby fleger z jego sztuby.
. ricrWioł że so właśnie wynoszą
/Jrf. gdy tona pyta, czy pragnie syna, czy cór-
rozwiązania, zamknął oczy na zawsze.
f miSłaW GRUSZCZYŃSKI
,iść na jesiennym drzewie chwieje się z podmuchem I PJJLoce, kręci się, a nie spada. Tak Gruszczyński trzepo-• obracał - a żył - żył, jakby trzymając się życia. Nie wie-i. Ig przeżyje. Często to powtarzał z przekonaniem, lecz trzy-się P1^ które mu nie szczędziło przykrości.
Szczery, otwarty, nie umiał się zamknąć w sobie, nie umiał tego, co boli. A bolało go i fizycznie - dostał wiele razy , straszliwe czyraki odnawiały się ciągle. Poddał się śmierci, ałe chdał ją odciągnąć, odłożyć, chociaż nie wierzył, że wyjdzie cało. Chyba cud - cud się nie stał. Nie wyszedł na wołność. Umaił.
EDWARD BOTNER
Olbrzymia czupryna zdobiła jego piękną głowę. Wygląd trochę teatralny, ale to człowiek o wielkich wartościach duchowych. Był to stary partyjny ideowiec PPS i choć do żadnej pattii od wielu lat oficjalnie nie należał - ogień młodości swej i swych tęsknot pieści i wspominał. Te młodzieńcze przeżycia nadal były busolą lego tycia. Znał życie polityczne, znał ludzi i stosunki I lubił o nich mówić. Mówił paradoksami, bo miał własny sąd I nie obawiał się gO wypowiadać. Zdobywał serca przy bliższym zetknięciu. Przyczai się przy pracy w kartoflami, gdzie, zdawało się, przetrwa ciężkie terminy. Brutalnie pchnięty przez kapo, upadł tak nieszczęśliwie na chodnik, że przeciął sobie skroń I bodaj wypłynęło mu oko. Myśleliśmy, że padł na miejscu. Odniesiony do szpitala, na skutek komplikacji mózgowych wkrótce zmarł.
TADEUSZ LEWANDOWSKI
_ „ . mJłv u* / towarzysz. Grzeczny, uprzejmy,
Co za zacny mity formie do końca życia. Twarz
WY do pomocy, W™1"'*'