. Gofred •
„I tak-ci jechał, i tak — prawi — chutny Uciekł, choć widział, kiedym omdlewała?
By wżdy był trochę poczekał, okrutny,
I ratował mię, kiedym umierała!
A ja go przedsię szalona miłuję I patrzę za nim, i brzegu pilnuję?
Cóż tu po płaczu? Trzeba nań inszego Sposobu szukać; pójdę za nim szladem, Najdę go w piekle, najdę go skrytego Najgłębiej w ziemi! — z takim mówi jadem Wydrę mu serce i zćwiertowanego Powieszę w polu; niech będzie przykładem Inszym okrutnym! Będę się srożyła Nad nim! — Co plotę? Rozum-em straciła?
64
Wtenczas się beło, nędzna dziewko, srożyć, Kiedyś go miała u siebie w więzieniu; Teraz już nie w czas, już go trudno pożyć! Hamuj się w gniewie, hamuj w utrapieniu! Bądź co bądź, ja chcę dowcipu przyłożyć, Chcę się poczuwać w moim obelżeniu. Twoja to krzywda, gładkości wzgardzona, Ty się tego mści, żeś tak znieważona!
65
Kto mu łeb utnie i kto go żywota Zbawi, dam mu swą gładkość i urodę.
Wżdyć którego z mych dawnych sług ochota Ruszy do pomsty — a ja nie zawiodę:
Swoje królestwo i gromadę złota,
I sarnę siebie dam mu za nagrodę.
Jeślim niegodna kupna z tym towarem, Próżnym jest gładkość przyrodzenia darem!
Już o nię nie dbam i już mi niemiła —
I tego mi żal, żem wielką królową,
I tego, żem się kiedy urodziła,
I — by nie pomsta — umrzeć-em gotową!” Coś więcej jeszcze, kiedy odchodziła, Mówiła z gniewu rozerwaną mową.
Tak szła od brzegu — a twarz jej pałała, Krzywo patrzała, warkocze targała.
A kiedy przyszła na pałac wysoki,
Ćmy duchów od niej przyzwane leciały, Słońce pobladło, nieba się w obłoki I w chmury w oka mrugnieniu ubrały. Wiatry szalone górom tłukły boki,
Ziemia się trzęsła — a piekła ryczały; Gdzieś pojrzał, wszędzie różne beły słuchy, Szumy, szczekania, gwizdy, zawieruchy.
Gęste i czarnej nocy równe cienie Ledwie przejrzane — obeszły nakoło: