P1030370

P1030370



226


Bóg Bestia

na, jako że w owym czasie rzadko udawało mi się przespać w ciągu nocy więcej niż dwie godziny z rzędu. Ale zawsze starałem się mieć ich więcej niż trzeba. Parę dni przed wyjazdem z Ameryki przestałem je zażywać, a zacząłem gromadzić, szykując się na ów moment, którego zbliżania się byłem świadom. Gdy w końcu nadszedł, czekało na mnie pudełko pełne różnokolorowych pigułek, podobnych do cukierków Smarties. Wziąłem je wszystkie i połknąłem.

Nazajutrz gość przyniósł mi filiżankę herbaty. W sypialni były zaciągnięte zasłony. więc nie widział mnie zbyt dobrze w tym półmroku. Słyszał, że jakoś dziwnie oddycham, ale myślał, że to pewnie kac. Więc mnie zostawił. Moja żona wróciła koło południa, raz spojrzała i wezwała karetkę. Oto jak opisano w historii choroby mój stan tuż po przywiezieniu mnie do szpitala: „głęboka utrata przytomności. lekka sinica, wymioty w ustach, puls nieregularny, ciśnienie słabe”. Sprawdziłem „sinicę" w słowniku: „Chorobliwy stan, w którym ciało przybiera kolor niebieski wskutek niedotlenienia krwi”. Najwyraźniej zwymiotowałem przez sen i połknąłem te wymioty; teraz to wszystko zatykało moje prawe płuco, nadając twarzy niebieską barwę. Jak się rzekło — stan chorobliwy. Kiedy wypompowali mi z żołądka środki nasenne, zwymiotowałem dużo potężniej i znowu całe to świństwo cofnęło się do płuc. poważnie je blokując. Wtedy uległem —• znowu to słowo — „cyjanozie głębokiej": zrobiłem się błękitny jak flaga torysów. Próbowali to odessać, podłączyli mnie do tlenu, dali zastrzyk, ale wszystko to niezbyt pomogło. To pewnie wtedy powiedzieli mojej żonie, że nadzieje są niewielkie. Nigdy nie usłyszałem od niej nic więcej o całym tym zdarzeniu; było to dla niej doświadczenie ogromnie gorzkie. Ponieważ ciągle miałem zatkane płuca, zrobili mi bronchosko-pię. Tym razem wydobyli z nich „znaczną ilość śluzu”. Wsadzili mi do gardła przewód tlenowy i zacząłem oddychać głębiej. Na razie kryzys był zażegnany.

Było to w drugi dzień świąt. 26 grudnia. Następnego dnia i jeszcze przez większość następnego byłem nieprzytomny, choć już coraz mniej. Ponieważ płuca miałem wciąż pozatykane, nadal podawano mi powietrze przez rurkę, a karmiono kroplówką. Im bliższy byłem przebudzenia, tym bardziej stawałem się niespokojny. Wieczorem trzeciego dnia. 28 grudnia, ocknąłem się. Poczułem, jak wyciągają mi rurkę z ramienia. Poprzez mgłę zobaczyłem żonę, uśmiechającą się niepew nie i zapłakaną. Wszystko to było bardzo niewyraźne. Zasnąłem.

Przez większą część następnego dnia popłakiwałem z cicha i wszystko widziałem podwójnie. Dwaj dorodni fizjoterapeuci o kwitnących, rumianych obliczach poddali mnie ćwiczeniom — moje płuca wciąż chyba były w złym stanie. Dostawałem po dwa naraz niejadalne posiłki i od czasu do czasu usiłowałem roz-wiązać jakąś krzyżówkę. Na oddziale roiło się od podstarzałych bliźniaków.

W pewnej chwili pojawiła się policja, jako że w tamtych czasach samobój-Itwo wciąż jeszcze było przestępstwem. Usiedli przy moim łóżku, posępni, lecz raczej współczujący, i zadawali pytania, na które wyraźnie nie chcieli słyszeć odpowiedzi. Kiedy próbowałem coś im tłumaczyć, uciszyli mnie uprzejmie. — Miał pan wypadek, prawda? — Półprzytomnie przytaknąłem i poszli sobie.

W nocy obudziłem się i usłyszałem czyjś słaby krzyk. Jakaś pielęgniarka przebiegła w półmroku między łóżkami. Na drugim końcu oddziału znów rozległo się ciche pojękiwanie. Gdzieś indziej ktoś zawtórował niemrawo w ciemności. Nie były to krzyki ostrego bólu, jak po operacji. Był to dźwięk osłabły, wątły, poza wszelkim uczuciem. I wtedy zrozumiałem, czemu nawet przy moim podwójnym widzeniu wszyscy pacjenci wyglądali tak staro. Znajdowałem się na oddziale umierających. Wokół mnie starcy ostatkami sił próbowali nie umierać; ja miałem trzydzieści jeden lat i, mimo wszystko, ciągle żyłem. Kiedy poruszyłem się w łóżku, po raz pierwszy poczułem pod sobą gumowe prześcieradło. Najwyraźniej siusiałem pod siebie przez sen, jak małe dziecko. Cały mój świat był zhańbiony.

Nazajutrz przestałem widzieć podwójnie. Oddział był obrzydliwie żółty, a z kątów zdawała się unosić jakaś mgiełka. Powlokłem się do ubikacji; też była obrzydliwa i cuchnąca. Powlokłem się z powrotem do łóżka, chwilę odpocząłem, po czym zadzwoniłem do żony. Uznałem, że skoro nie zabiły mnie ani pigułki, ani alkohol, to nic nie zdoła mnie zabić. Powiedziałem jej, że wracam do domu. Byłem żywy, więc nie zamierzałem umierać. Nie było sensu dalej tam siedzieć.

Lekarze byli innego zdania. Dopiero co skreślili mnie z listy zagrożonych, moje płuca ciągle były w złym stanie, miałem gorączkę i w każdej chwili mogło mi się pogorszyć; mój pomysł był bardzo niebezpieczny, był głupi; nie chcieli ponosić odpowiedzialności. Ja leżałem bezwładny, słaby jak noworodek i puszczałem ich argumenty mimo uszu. W końcu podpisałem kupkę formularzy, stwierdzających, że opuszczam szpital wbrew zaleceniom, i zwalniających ich z dalszej odpowiedzialności. Znajomy podwiózł mnie do domu.

Musiałem wytężyć wszystkie siły. żeby wspiąć się na pierwsze piętro do sypialni. Czułem się kruchy i niemal przezroczysty, jak gdybym był cały z bibuły. Ale kiedy ubrałem się w piżamę i położyłem, stwierdziłem, że śmierdzę: chorobą, moczem i rzadkim, kwaśnym potem śmierci. Odpocząłem więc chwilę, po czym wziąłem kąpiel. Tymczasem żona, zgodnie z zaleceniami szpitala, zadzwoniła po naszego lekarza z Narodowej Służby Zdrowia. Ten wysłuchał jej w milczeniu, po czym powiedział, że nie przyjdzie i tyle. Najwyraźniej sądził, że umrę, i nie chciał, żebym poszedł na jego i tak już z pewnością niewąski rachunek. Żona, wściekła, cisnęła słuchawką, ale przeraziła ją moja zielona twarz i kompletna bezsilność. Kogoś trzeba było wezwać. Wreszcie ten sam znajomy, który mnie przywiózł ze szpitala, zadzwonił do swojego prywatnego lekarza rodzinnego. Przybył natychmiast — znakomity, nieskazitelny, budzący zaufanie — i wszystkich uspokoił.

Działo się to we czwartek 29 grudnia. Przez cały piątek i sobotę leżałem niemrawo w łóżku. Od czasu do czasu podnosiłem się, żeby wykonać te ćwiczenia, co miały mi pomóc na płuca. Trochę rozmawiałem z dzieckiem, próbowałem coś czytać, podrzemy wałem. Ale w zasadzie nie robiłem nic. W głowie miałem pustkę. Czasami przysłuchiwałem się własnym wdechom i wydechom, wyczuwałem słabe bicie swojego serca. Ten dźwięk wypełnił mnie odrazą. Nie chciałem żyć.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
66799 P1030307 194 Bóg Bestia u praktyce, ale na odrodzeniu indywidualizmu, które sprawiło, że probl
82731 P1030332 154 Bóg Bestia Cowper jest tak bardzo wstrząśnięty swoim uczuciem wrogości (tym, że ż
P1030345 180 Bóg Bestia wracał przy tym do jednej myśli — tej mianowicie, że samobójstwo wiąże się n
P1030329 148 Bóg Bestia Thoughts, panegiryku w dziewięciu księgach, poświęconego śmierci — który na
P1030337 164 Bóg Bestia początku. Ojciec zmarł przed jego narodzinami. Nie wiem, ety został pochowan
P1030372 c^! 30    Bóg Bestiawszystkiemu, cal po calu, wróciłem. A teraz nic o tym ws
22280 P1030339 168 Bóg Bestia u Chaucera: to najprawdziwszy idiom angielski w angielskich słowach. Z

więcej podobnych podstron