P1030371

P1030371



m Bóg Bestia

W noc piątkową miałem okropny sen. Razem z żoną tańczyliśmy jakiś dziki, tupiący taniec, pełen złości i wzajemnych gróźb. Stopniowo ruchy stawały się coraz bardziej opętańcze, aż w końcu wszystkie nerwy i mięśnie w moim ciele zrobiły się napięte, wyprężone i rozwibrowane jakby pod wpływem jakiejś straszliwej, nieopanowanej maszyny elektrycznej, która rozszarpywała mnie po kawałku. Obudziłem się zlany potem, ale zęby dzwoniły mi, jakbym zmarzł. Prawie natychmiast zasnąłem i znowu przyśnił mi się podobny sen; tym razem uciekałem przed pościgiem. Kiedy dopadł mnie ten stwór, cokolwiek to było, potrząsnął mną jak pies szczurem i znowu zdawało mi się, że wszystkie moje członki, nerwy i mięśnie rozsypują się na kawałki. W końcu rozbudziłem się całkowicie i leżałem wpatrzony w firanki. Miałem szeroko otwarte oczy i trząsłem się ze strachu. Czułem się tak, jakbym w tych snach zaznał smaku śmierci, co ominęła mnie, kiedy leżałem nieprzytomny. Moja żona spała obok w tym samym łóżku, a jednak była absolutnie niedostępna. Leżałem tak długo, pocąc się i trzęsąc. Nigdy nie czułem się taki samotny.

W sobotę wypadł sylwester. Jeszcze przed moim powrotem ze Stanów zorganizowaliśmy zabawą; teraz mimo wszystko uznaliśmy, że nie ma sensu jej odwoływać. Obiecałem lekarzowi, że spędzę wieczór w łóżku, więc przez jakiś czas spoczywałem majestatycznie w piżamie i szlafroku. Ale była to irytująca, nadęta poza. Znajomi wpadali na górę zobaczyć się ze mną z poczucia obowiązku — powiedziano im, że miałem zapalenie płuc. Wyraźnie im się nudziło. Muzyka i głosy na dole brzmiały zachęcająco, a zresztą i tak nie miałem już nic do stracenia. O wpół do jedenastej wstałem, mówiąc, że chcę tylko zobaczyć Nowy Rok. Wróciłem do łóżka następnego ranka o szóstej. O dziesiątej znowu wstałem i zszedłem na dół pomóc przy sprzątaniu, podczas gdy żona jeszcze spała. Szczątki tej sylwestrowej popijawy wydały mi się szczątkami całego koszmarnego życia, jakie dotąd wiodłem. Ruszyłem do pracy wesoło i z ochotą, wycierając. polerując, wyrzucając różne rzeczy. Około południa, kiedy żona zwlokła się skacowana z sypialni, cały dom błyszczał.

Tydzień później pojechałem z powrotem do Stanów, żeby skończyć semestr. Pakując się, znalazłem w małej kieszonce swojej ulubionej kurtki dużą, jaskra-wożółtą pigułkę nasenną o podłużnym kształcie, którą wyłudziłem w dniu wyjazdu od pewnego Amerykanina, cierpiącego na ciężką bezsenność. Wpatrywałem się w nią, obracałem na dłoni i zastanawiałem się, jak też mogłem ją przegapić tamtej nocy. Wyglądała zabójczo. Dopiero co przeżyłem czterdzieści pięć pigułek nasennych. Czyżby trzeba było czterdziestu sześciu? Wrzuciłem ją do sedesu i spuściłem wodę.

I to było wszystko. Oczywiście moje małżeństwo było skończone. Dla przyzwoitości wytrzymaliśmy razem jeszcze parę miesięcy, ale żadne z nas nie mogło żyć w cieniu podobnego szantażu. Kiedy się rozstawaliśmy, nie było już nic między nami. Oczywiście zachowałem wszelkie stosowne pozory nieszczęścia. Ale w głębi serca nie dbałem już o to.

Prawda jest taka, że w jakimś sensie istotnie umarłem. Cały ten nadmiar wyczerpującego napięcia, wrażliwości, zaabsorbowania sobą, arogancji i idealizmu, co przyszły w wieku młodzieńczym i zostały o wiele za długo, jak jakiś nudny gość — nie przetrwał tych kilku dni bez przytomności. Jak gdybym ostatecznie, z pożałowania godnym opóźnieniem, stracił niewinność. Jak wszyscy młodzi ludzie, byłem kiedyś wzniosły, skłonny do skruchy, pełen nie do końca chcianego entuzjazmu i nie do końca pojętego poczucia winy. Z ich przyczyny narzuciłem mojej biednej żonie, która była wówczas o wiele za młoda, by zrozumieć, co się dzieje, jakąś wyniszczającą, destruktywną rolę, której ona nigdy nie pragnęła. Przez pięć lat miotaliśmy się nic nie rozumiejąc, jak para tonących, którzy nawzajem wciągają się pod wodę. Potem przeleżałem trzy dni w zawieszeniu, a ocknąwszy się, nie czułem nic, prócz niejasnej odrazy do wszystkiego i wszystkich. Moje osłabłe ciało, rzadki oddech, najdrobniejsze mgnienie uczucia, wszystko to wypełniało mnie niesmakiem. Chciałem, żeby mnie zostawiono samego. Później, po kilku miesiącach, zacząłem stopniowo przerzucać się na inny styl życia — mniej teoretyczny, mniej optymistyczny, mniej bezbronny. Byłem gotów na wkroczenie w nieczuły wiek średni.

Przede wszystkim byłem rozczarowany. Czułem się, jakby śmierć w jakimś sensie mnie zawiodła; spodziewałem się po niej czegoś więcej. Szukałem czegoś przytłaczającego; doświadczenia, które rozjaśniłoby wszystkie moje wątpliwości. Ale okazała się ona jedynie zaprzeczeniem wszelkiego doświadczenia. Wszystko, czego dowiedziałem się o śmierci, odbyło się w tych przerażających snach, co przyszły później. Może to wina mojego spóźnionego dojrzewania: ludzie dojrzewający zawsze oczekują zbyt wiele; chcą, żeby rozwiązania były natychmiastowe i jasne, a nie stopniowe i niepełne. A może to przez kino: w cichości ducha wyobrażałem sobie, że śmierć będzie podobna do którejś z tych ostatnich scen w starych dreszczowcach Hitchcocka, gdzie bohater jako dorosły ponownie przeżywa tamten traumatyczny moment dzieciństwa, kiedy to przeżył koszmar i rozszczepienie — i w ten sposób staje się wolny i osiąga wewnętrzny spokój. Jest to formuła mocno się trzymająca i wielekroć naśladowana. Hitchcock robi to najlepiej, ale to nie on ją wynalazł: spopularyzował tylko nową tradycję, wywodzącą się z tej na wpół przetrawionej psychoanalitycznej koncepcji „odreagowania”; tego kluczowego katharsis, momentu prawdy usuwającej kompleks. Za tą tradycją stoi dawna wiara w objawienia ostatniej chwili, nawrócenia na łożu śmierci i we wszystkie te opowieści starych bab o tonącym, który idąc na dno, raz jeszcze przeżywa całe swoje życie. A za nią stoi tradycja jeszcze starsza: ta od sądu ostatecznego i życia na tamtym świecie. Wszyscy spodziewamy się czegoś po śmierci, choćby to miało być tylko potępienie.

Ale ja doczekałem się jedynie pustki. Jeśli mierzyć wedle moich celów i zamierzeń, to byłem martwy: miałem niebieską twarz, nieregularny puls. nie mogłem oddychać; lekarze położyli na mnie krzyżyk. Byłem już na krawędzi i prawie przedostałem się na drugą stronę — a potem, bez przekonania, wbrew


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P1030352 Bóg Bestia Mówiąc o upadku wartości i nieodłącznie z nim związanej alienacji, łatwo popaść
P1030354 1% Bóg Bestia Gogh zabił się, Strindberg oszalał. Odtąd liczba ta stale rośnie. W czasie pi
65380 P1030368 222 Bóg Bestia ctymŚ, co może jest okropne, ale co ludzie rzeczywiście robią. Kiedy n
P1030372 c^! 30    Bóg Bestiawszystkiemu, cal po calu, wróciłem. A teraz nic o tym ws
22280 P1030339 168 Bóg Bestia u Chaucera: to najprawdziwszy idiom angielski w angielskich słowach. Z
82731 P1030332 154 Bóg Bestia Cowper jest tak bardzo wstrząśnięty swoim uczuciem wrogości (tym, że ż

więcej podobnych podstron