krycia w doświadczeniu społecznym. Na to jednaik, alby zdyskredytować stańczyków, rzeczywistość dałaby aż nadto obfity materiał dowodowy, gdyby autor chciał sięgnąć do niej po argumenty, tak jak sięga po nie często i śmiało w innych partiach Wesela. Ucieczkę od klarownej, dobitnej, rzeczowej argumentacji w scenie walnej rozprawy z obozem trzeba więc złożyć na karb jakichś zahamowań krytycznych poety w ataku na stańczyków. Potwierdzi nam to analiza tekstu dialogu, jeśli zechcemy prześledzić przynajmniej główne linie przebiegu dyskusji.
Postawiony przed oblicze patrona i przedstawiciela przeszłości narodowej w jednej osobie, Dziennikarz, jakby sam dokonując konfrontacji, zaczyna rozmowę od lamentu nad upadkiem narodu i skargi na straszną teraźniejszość:
gasną świece narodowe, okropne rzeczy się dzieją, śmiechem i szyderstwem biegu obudzić, ośmielić zdolne serce spodlone, niewolne...
Stańczyk, wysłuchawszy skarg, podnosi w replice moment pominięty przez Dziennikarza —- sprawę odpowiedzialności za stan rzeczy, na który się on skarżył:
A (wolicie spać--—
W następujących potem dłuższych tyradach Dziennikarza można odnaleźć naukę historycznej szkoły krakowskiej. Odpowiedź jego bowiem w streszczeniu wygląda mniej więcej tak: cóż my możemy zrobić, męce naszej winna jest zbrodnicza przeszłość, która wszystko roztrwoniła:
niegodnych synowie niegodni; ten przeklina, ów przeklina — ród pamięta, brat pamięta, kto te pozakładał pęta i że ręka, co przeklęta, była swoja. — miecz do walki obosieczny, myśmy słabi. —
Wielkość: Zbrodnia; Małość: podła —
Jakaż nasza dzisiaj Wola?!
Czarodziejska dłoń ogrodła nasze pola.
Enigmatyczne słowa: „Wielkość: Zbrodnia; Małość: podła** w kontekście wywodów Dziennikarza mogą oznaczać zestawienie prze-