■ BuNT«mnw«
tych. Obserwowałem ruch na placu z okna. Znów scena się powtórzyła. Rozebrani mężczyźni nikli przy końcu baraku, a wchodziły do niego kobiety. Słyszałem co jakiś czas dziki krzyk, którego znaczenia wtedy jeszcze nic mogłem zrozumieć — Grosses Pack*. Pod konwojem Ukraińca do baraku powróciła znów ta sama grupa, tym razem byli jeszcze bardziej pobici. Z nosów ciekła krew. Na ciele mieli czerwone pasy. Lolek Bursztyn krzyknął do mnie:
— Samek, mordują nasi
Jego twarz, którą przyzwyczajony byłem widzieć w okularach, zmieniła się teraz w czerwoną, krwawą maskę. Rzucił mi bezradne spojrzenie i spytał:
— Co z nami będzie?
Na to pytanie nikt z nas nie mógł dać odpowiedzi. Stałem jedyny niepobity i ubrany. Jedynie buty pozostawiłem na placu. Znów otworzyły się drzwi i esesman wywołał tę samą grupę zmasakrowanych mężczyzn. Po raz trzeci zmusił ich do tej samej czynności -—zbierania świeżo przywiezionych szmat. Tym razem jednak nie powrócili już do baraku. Zostali pognani przez esesmanów i Ukraińców za barak w tę samą stronę, w którą przedtem pognano wszystkich mężczyzn z poprzednich transportów. Znikli za zwiędłym brązowym żywopłotem. Cisza zapanowała na czystym, pustym placu.
Pb paru minutach wszedł do baraku mój kolega z lat dziecięcych. Alfred Bółun. Był on Żydem urodzonym w Niemczech. Pamiętam go, jak przyjechał w końcu lat trzydziestych wyrzucony wraz ze swoimi rodzicami i siostrzyczką z Bytomia. Ze względu na to. że jego rodzice byli urodzeni w Polsce i mieli tam rodzinę, Hitler wysłał ich do Polski (tak samo jak innych Żydów pochodzenia polskiego). Polska z kolei nie śpieszyła się z przyjęciem Żydów. Cala ta grupa składająca się z tysiąca osób znalazła się w Zbąszynie na granicy pomiędzy Niemcami, którzy ją wyrzucili, a Polakami, którzy jej nie chcieli przyjąć. Z jednej strony byli otoczeni żandarmerią niemiecką, a z drugiej strony granatową policją polską, która broniła im wstępu do Polski.
Mimo lat pobytu w Polsce przebija! w glosie Alfreda akcent niemiecki. Zaprzyjaźniliśmy się ze sobą, kiedy Alfreda zaatakowała łobuzeria polska na naszej ulicy. Raził ich jego obcy akcent i błędna polszczyzna. Ja, starszy od niego o parę lat i znany z tego, że potrafię oddać i zbić, broniłem go wielokrotnie. Ulicznicy, widząc, że ma we mnie obrońcę, przestali go atakować. Znany byłem z tego, że jestem zdolny do bicia się ze wszystkimi i przeciw wszystkim.
Grona Pot* (nicin.) — straszna hołota!
Pamiętam całą jego rodzinę. Matkę, tęgiego i niewysokiego ojca. kilkuletnią siostrzyczkę. Bronił ją niejednokrotnie przed atakami łobuzerii Spytał mnie:
— Samek, czy ty tu jesteś sam, czy też przyjechałeś z całą swoją rodziną?
Odpowiedziałem, że moi rodzice są po aryjskiej stronie, a siostry zostały
zaaresztowane w Częstochowie, gdy wyszły na aryjską stronę, i nie wiem. co się z nimi dzieje. Do Treblinki przyjechałem sam. Po tym, gdy dowiedziałem się, że moje siostry zostały wzięte do więzienia, doszedłem do wniosku, że nie ma sensu dłużej ukrywać się na aryjskich papierach. Powróciłem do getta opatowskiego i czekałem na wysiedlenie. Było to poniekąd samobójstwo z mojej strony.
— A ja—powiedział Alfred—teraz już też jestem sam. Przyjechałem tutaj z całą moją rodziną. Była tutaj moja matka, ojciec, siostrzyczka, ale wszyscy zginęli.
Patrzyliśmy jeden na drugiego z rozpaczą i wzruszeniem. Nie byliśmy w stanic prowadzić dalej rozmowy. Rzuciliśmy się sobie w ramiona i wybuchnęliśmy płaczem. We wspomnieniach widzieliśmy się razem na naszej ulicy Fabrycznej w Częstochowie, wybrukowanej kocimi łbami. Naprzeciwko dymiły fabryki igłami. Na placu u Różewicza zimą jeździło się na łyżwach na ślizgawce, a latem na rowerach. Rano spotykaliśmy się w drodze do szkoły. Alfred prowadził za rękę swoją malutką siostrzyczkę do przedszkola. Patrzyliśmy na siebie tutaj, w baraku, wśród różnokolorowych betów ułożonych w sterty. Kołdry, poduszki, koce tworzyły na ziemi barwne kobierce. Na ścianach wisiały kolorowe ręczniki i piżamy. Pomiędzy belkami a deskami baraku były porozwieszane lusterka i powtykane przyrządy do golenia. Pomiędzy nimi powsadzane były widelce i łyżki, a na belkach rozstawione różnokształtne kolorowe kubki Ta cała różnorodna gama kolorów wraz z jeszcze innymi porozrzucanymi rzeczami codziennego użytku świadczyła o tym, że barak jest zamieszkany.
Patrzyłem na to i nic nic rozumiałem. Spytałem Alfreda, z którym byłem sam w baraku, otoczony pstrokacizną kolorów:
— Co tutaj się dzieje? Gdzie ja jestem?
Odpowiedział:
— Ty nic wiesz, gdzie jesteś?
— Ja się domyślam, bo gdy byłem po aryjskiej stronie...
— Ty byłeś po aryjskiej stronie?
— Tak; byłem, co prawda zaledwie kilka dni. Jeździłem pociągiem po Polsce w różnych kierunkach. Szukałem bezpiecznego miejsca dla mojej rodziny. Niestety, w tym czasie zostały aresztowane moje siostry, a ja nie miałem już co dłużej podróżować, więc powróciłem do Opatowa.
Spojrzał na mnie bacznie: — Samek, ty jesteś w obozie śmierci Ttebtinka.