Czy ten okropny dzień nie miał się nigdy skończyć? Nie m| głem już tego dłużej znieść, tego okropnego wieczoru w |T motności w domu, z zapachem Hildy w nozdrzach. Pu liwszy się nieco maczanym w tłuszczu chlebem, wyszo dłem z domu i poszedłem nad kanał; włóczyłem się tam w posępnyH nastroju, chwilami zrozpaczony, chwilami płacząc z wściekłości, ko| piąć do wody kamienie, czerpiąc niewielką pociechę z mgły i ciemni ści nocy. Gdzie się podziała moja mama? Gdzie ona była? Do domi wróciłem po dziewiątej, wchodząc przez tylne drzwi; nikogo nie HI ło. Zjadłem jeszcze trochę chleba z tłuszczem, poszedłem do sieba i znowu wyciągnąłem moją kolekcję owadów. Usłyszałem, jak ojci<a wraca, bardzo późno, sam; usiadł w kuchni i pił piwo, dopóki nie zĄ snął. Około północy zakradłem się na dół i zobaczyłem go, jak sieda na krześle przy piecu, wciąż w czapce i szaliku, z papierosem w us| tach, mimo że drzemał.
Następnego dnia była niedziela. Zgodnie ze zwyczajem, ojciec poi szedł na działkę. Mgła nieco się rozproszyła, nastał zimny, pochimnl ny poranek, zanosiło się na deszcz. Jadąc wąskimi ulicami na swoi im rowerze, wciąż czuł ciężar swojego uczynku: od popełnienia morl derstwą minęło zaledwie trzydzieści godzin i jeszcze nie przyzwyczai ił się do nowej roli. Morderstwo separuje, przenosi w inny świat! ciasny, ograniczony świat winy, współudziału i strachu przed zdral dą. Nie zdawał sobie jeszcze w pełni z tego sprawy, wciąż pozostają! w stanie szoku; przejeżdżał pod zasłoniętymi oknami, za którymi spał świat, świat, do jakiego on już nie miał wstępu, ale, jak juz wspomniałem, nie był tego jeszcze do końca świadomy.
Jednak to się miało wkrótce zmienić! Nie sposób było nie do-l strzec ironii w fakcie, iż na działce, na którą ojciec uciekał przed do-!
Łowymi kłopotami, miał teraz straszyć duch mojej zamordowanej ■Atki. Jadąc rowerem tego niedzielnego poranka, jeszcze tego nie fffllumiał, lecz im bliżej był mostu kolejowego, tym silniejszy czuł impuls, który kazał mu zawrócić i uciec jak najdalej. Ale nie zawrócił, 1)0 poczuł jednocześnie lekkie, perwersyjne wręcz podniecenie na feyśl, że za chwilę zobaczy ziemię, pod którą leżała. t Nic jednak nie przygotowało go na tę falę, która uderzyła w nie-((0, gdy tylko otworzył furtkę i stanął na ścieżce. Przez chwilę świat Kołował i chwiał się, jakby działka stała się aktywnym polem magnetycznym pośrodku potężnego zawirowania. Spowodowało ono zaburzenia postrzegania: szopa i warzywa na jego oczach zdawały się \Czernieć i zanim zdążył zrobić krok, poczuł się, jakby go ktoś młócił 1 wyżymał, w ciągu tych kilku ciągnących się w nieskończoność chwil, nim dotarł wreszcie do szopy, niebo nagle pociemniało, a wilgotne powietrze wypełniło się rojem drobnych insektów, tak że pokonanie tych chmar wymagało nie lada determinacji. Wrażenie to osłabło nieco, gdy dotarł wreszcie do drzwi szopy i zamknął się w niej przed wrogością ogrodu, jednak na zewnątrz świat pozostał mu nieżyczliwy przez całą niedzielę.
(Dobrze znam to uczucie, też od jakiegoś czasu jestem w ten sposób dręczony, również słyszę brzęczenie i dzwonienie robaczków wokół mojej głowy, jak zgrzytanie psich zębów, jak bzyczenie roju komarów; słyszę je bardzo często, choć przez większość czasu dźwięk jest na szczęście przytłumiony, przypomina raczej cichy szmer, nic więcej).
Kiedy mój ojciec doświadczał pierwszej fali grozy pochodzącej z gleby jego działki, ja siedziałem w swoim pokoju. Nie wiedziałem jeszcze, iż moja matka nie żyje, tylko że nie ma jej w domu, a na jej miejscu w łóżku rodziców śpi ta tłusta kobieta. Znowu zajmowałem się swoją kolekcją, która pozwalała mi zapomnieć o konsternacji i zmartwieniach, jakie wywoływały zachodzące zmiany. W dzieciństwie zbierałem owady, przeważnie muchy, które szpilkami przytwierdzałem do wewnętrznych ścianek pudełek, nazywając je żywymi obrazami. Używałem też kolorowych liści, które zbierałem jesie-nią, ale te wysychały, kruszyły się i odrywały od szpilek, tworząc niewielkie hałdki na dnie pudełka. Wyrzucałem je wtedy razem z piórami i kawałkami gałązek i wyjmowałem nowe, starannie ko-
79 --