Nie ujrzą mnie już więcej wielkie, czarne oczy — źrenice moje już cię oglądać nie będą.
Nie oprze się już głowa twoja na mej piersi — nie dotknę już ustami słodyczy twego czoła.
Nie okręci się wkoło mnie twe ciało wężowe — nie ogarnie mnie bólem swego płomienia.
Nie spleciem się w marzeniu jako dwa powoje, gdy drzemią w trawach wysokich, kołysane wiatrem błękitnym.
Nie uśniem już splątani, tęskni, ociężali... nie zgaś-niem już, głownie szału, w gorącym popiele snów nie przespanych.
Nie schronimy się już, sieroty, w słabych ramionach swoich przed światem. Jako brzozom wśród stepu nie masz nam schronienia.
Sama jestem i sam jesteś i już na zawsze objęła nas samotność.
Jako dziewanny na jesiennym pustkowiu stoimy biedni, targani przez wichr i słotę.
Jako okwitła dziewanna pustkowia na wiatr rozpraszam liście, gnę się i umieram.
Cicha umieram, z zachwyconą boleścią na twarzy — J błogosławię ciebie.
W chmurach deszczowych zachodzi słońce, szklaną purpurą zalewa smugi dalekiej ulewy.
Świszczę wiatr w szerści rżyska, targa powojami, odrywa ich zmięte kielichy,
Plączą wierzby siwe nad strugami, obnażają ranę pni okaleczonych.
Lecą rdzawe liście na wodę, kładą się umarłe na toń niespokojną. Prąd je porywa, zanurza...
Ognisko porzucone wygasa nad wodą — w popiele syczą gałązki sczerniałe...
A słońce zaszło za daleką ulewą — a wiatr załkał nad strugą w wierzbinie...
Umarło nasze słońce i nie wstanie więcej. Umarł najpiękniejszy z dni.
Wstał nam wiosną, nad wielkimi wodami — pierzchały przed nim nocne mgły w sitowie...
Budziły się w zielonych zatokach rybitwy — wlokły senne skrzydła po fali drzemiącej...
Wstało słońce ogromną łuną złocistą, cisnęło tysiąc strzał promienistych na łąki — w gąszcz zbóż zielonych, wysokich.
Rozpaliło łzy ciemne na liściach jęczmiennych, ustom naszym otwarło puchary kwiatowe.
Świat rodził się dla nas w powodzi złocistej — rodziły się dusze nasze dla siebie.
Wyszły z wiecznej ciemności jak chmury zza ziemi — spłynęły się w słońcu — pomknęły w niebieskie bezbrzeże...
137