trzony gdzieś milcząco, z wyrazem pełnego wysiłku skupienia.
Trochę mnie to dziwiło, bo nie zauważyłem w nim nigdy skłonności do głębokiego przeżywania lektury. Ale lir pamiętam — do zdziwienia dołączył się także niepokój. Coś się z nim działo. Znowu te dawne grymasy ustami, jakby usztywniająca apretura* Kedywu spłynęła z niego, ukazując bezbronną twarz maminego jedynaka, na którego czyhają zewsząd zasadzki i próby ponad siły.
Czytał całą noc, dopóki nie skończył. Ale następnego dnia zastałem go znów z Lordem Jimem w dłoni. Chodził po pokoju, otwierając książkę raz po raz jak ksiądz medytujący nad brewiarzem lub student uczący się do egzaminu. W pewnej chwili stanął przede mną tak jakoś, jakby postanowił mi coś wyznać albo zadać mi jakieś bardzo ważne pytanie, i głosem przytłumionym od powściąganego wzburzenia powiedział: — Posłuchaj!
Podniósł książkę na wysokość oczu i zaczął czytać głośno, zająkując się trochę, kalecząc fatalnie wymowę francuskich słów, rozrzuconych gdzieniegdzie w tekście.
„.. .Twierdziłem, że można sobie radzić, chociaż się wie, że odwaga sama z siebie nie przychodzi (ne vient pas tout seul). Nie ma się czym denerwować. Jedna prawda więcej nie powinna życia uniemożliwiać... Ale honor, honor, monsieur... Honor!... To, to jest rzeczywiste, to, to naprawdę istnieje! A co życie może być warte, jeśli... — porwał się na nogi gwałtownie i ciężko, niby spłoszony wół gramolący się z trawy — ...jeżeli honor jest stracony, ah ęa! par exemple3 nie mogę, powiedzieć, ponieważ, monsieur, nic o tym nie wiem”.
— Tak. To rozmowa z oficerem francuskiej kanonierki — powiedziałem. — Bardzo dobra. Ja też specjalnie lubię ten rozdział.
Spojrzał na mnie badawczo, tak że poczułem się aż nieswojo pod jego wzrokiem, i rzucił książkę na stół. Wydaje mi się, że nastąpiło kłopotliwe milczenie—kłopot-
Apretura — tu: szlif, nadanie formy.
liwe, bo czułem, że nie przeczytał mi tego fragmentu bez powodu, a nie mogłem pojąć, ku czemu zmierza. We wspomnieniu widzę go chodzącego między tapczanem a oknem, przygarbionego, zapalającego papierosa drżącymi z lekka palcami. W każdym razie jakieś niezrozumiałe napięcie poprzedziło nieoczekiwane, cicho wypowiedziane słowa, które zabrzmiały jak wniosek z rozumowania czy dyskusji, chociaż dla mnie nie łączyły się z niczym.
— Wracam do Warszawy — oświadczył.
Zapytałem, czy dostał może jakąś wiadomość. Potrząsnął głową. Nie. Przypomniał sobie pewną ważną sprawę do załatwienia. To był nonsens. W tej chwili najważniejszą sprawą było, aby nie dał się złapać. Zresztą miał rozkaz: zniknąć. Zbył mnie wzruszeniem ramion. Rozkaz nic tu nie załatwi. Zostawił w szufladzie biurka fotografię pewnej osoby... owej Hanki, o której mi wspominał. Ta fotografia nie może wpaść w ich ręce.
Odtworzenie mojej argumentacji przychodzi mi bez trudu. Jeśli adres jest „spalony”, to fotografia znajduje się i tak w teczkach gestapo, ale dziewczyna została na pewno ostrzeżona o wsypie. Ukrywa się gdzieś, tak samo jak i on. Mieszkanie natomiast jest pod obserwacją. Czekają na niego. Wpadnie do saka jak głupi. Nie ma prawa tak ryzykować. W końcu nie tylko o niego chodzi. A jeśli nie jest „spalony”? No, to nie ma się co przejmować. Minie okres kwarantanny i wszystko będzie w porządku. Słuchał moich wywodów jak głuchy czy raczej tak, jakby równocześnie brzmiały mu w uszach zupełnie inne słowa. Wpadłem w gniew. Wykrzykiwałem te wszystkie oczywiste racje od nowa i jeszcze raz od nowa, a on milczał. Wydaje mi się teraz, że nie chciał zrozumieć, co mówię. Że zablokował swój umysł, wiedząc, iż każda szczelina otwarta dla perswazji rozsądku unicestwi jego postanowienie, które urzekło go jakimś dramatycznym pięknem, blaskiem niewzruszonej słuszności. Zacząłem go prosić. No, przecież sam widzi, że to nie ma sensu. Przecież nie jest dzieckiem. Wtedy przemówił.