się w cudotwórcę lingwistycznego, osiąga biegłość w języku znacznie trudniejszym dla Europejczyka aniżeli francuski, i to bez kwalifikowanych nauczycieli, bez tekstów dwujęzycznych, często bez opisu gramatyki i słowników. A przynajmniej takie wrażenie udaje mu się wywołać. Wiele można oczywiście załatwić, posługując się rozmaitymi mieszankami językowymi czy samym angielskim, ale zwykle nawet się o tym nie wspomina.
Wiedziałem, że potrzebny mi jest rdzenny Dowayo, który zna także trochę francuski. Oznaczałoby to jednak, że ten ktoś chodził do szkoły, co z kolei, jak to w kraju Dowayów, pociągało za sobą fakt, że byłby chrześcijaninem. Było mi to nie na rękę, gdyż właśnie tradycja religijna Dowayów należała do dziedzin najbardziej mnie interesujących. Nie miałem jednak wyboru; postanowiłem udać się do miejscowej szkoły średniej i spytać, czy znają kogoś o potrzebnym mi wykształceniu. Do szkoły jednak nie dotarłem.
Ubiegł moje zamiary jeden z przyuczonych przez misję kaznodziejów, który wiedział o moich poszukiwaniach i który, lak się złożyło, miał dwunastu braci. Z rzadko spotykaną przedsiębiorczością zebrał ich i sprawił, że przy maszerowali z wioski w buszu odległej o ponad trzydzieści kilometrów, by mi się przedstawić. Ten, wyjaśniał kaznodzieja, potrafi dobrze gotować i ma pogodną naturę. Nie mówi wszakże po francusku. Ten potrafi czytać i pisać, gotuje okropnie, ale jest bardzo silny. Ten jest dobrym chrześcijaninem i umie ładnie opowiadać. Wyglądało na to, że każdy z braci ma wiele cnót, a kaznodzieja znakomicie potrafi dobijać targu. W końcu wybrałem jednego z chłopców na okres próbny, wielkodusznie decydując się na tego, który nie potrafił wprawdzie gotować, ale najlepiej mówił, pisał i czytał po francusku. Uświadomiłem sobie wówczas, że powinienem był właściwie wybrać samego kaznodzieję, lecz stały temu na przeszkodzie jego zajęcia. Został zresztą później wyrzucony z misji z powodu skłonności do przypadkowych stosunków seksualnych.
Przyszedł więc czas, bardzo zresztą spóźniony, wyjazdu na wieś. Dowayo wie dzielili się na dwie grupy: na mieszkańców gór i mieszkańców równin. Każdy, z kim rozmawiałem, namawiał mnie, bym zamieszkał na równinach. Tamtejsi Dowayowie byli mniej barbarzyńscy, więcej z nich znało francuski, mniejszy problem stanowiło zaopatrzenie, miałbym też bliżej do kościoła. Dowayowie z gór byli dzicy i trudni; ostrzegano mnie, że i tak niczego mi nie powiedzą, a poza tym czczą Diabła. Mając do dyspozycji informacje tego rodzaju, antropolog może wybrać tylko jedno — góry. Jakieś piętnaście kilometrów od Poli leżała wioska Kongle. Choć usytuowana na płaskim terenie pomiędzy dwoma pasmami wzgórz, była to wioska górali. Mieszkał w niej, jak mi powiedziano, pewien bardzo stary mężczyzna, surowy tradycjonalista, posiadający tajemną wiedzę przodków. Droga była przejezdna. Toteż tam właśnie postanowiłem się osiedlić.
Poprosiłem o radę mojego nowego asystenta, Matthieu. Przeraził się, słysząc, że chcę zamieszkać w buszu. Czyli nie będę miał wspaniałego domu i innych służących? Niestety, nie. Nie zamierzam chyba osiedlić się w Kongle — między dzikusami! Powinienem całą tę sprawę zostawić jemu, a on porozmawia z ojcem, człowiekiem z równin, który znajdzie coś dla nas w pobliżu misji katolickiej. Po raz kolejny wyjaśniłem mu, jaka jest istota mojej pracy. Podobny trud podjęli w kraju Dowayów jedynie lingwiści, którzy rozjpoczęli analizę ich języka. Spędzili tu około dwóch lat, budując dom z cementu i otrzymując aprowizację drogą samolotową. Matthieu był niepocieszony, uświadomiwszy sobie, że w riaszym przedsięwzięciu musimy zadowolić się skromniejszymi nakładami finansowymi, niż sądził. Doszedł do wniosku, że jego status jest uzależniony od mojego, i każde moje postępowanie, które choć w najmniejszym stopniu uchybiałoby mojej godności, traktował jak gorzką zdradę.
Nadeszła wreszcie chwila na zawarcie znajomości z mieszkańcami wsi. Za radą Matthieu wziąłem trochę piwa oraz tytoniu i wyruszyliśmy do Kongle. Droga nie była najgorsza, choć należało pokonać dwie rzeki, które nie bardzo mi się podobały i w istocie okazały się pewną uciążliwością. Mój samochód lubił psuć się w połowie rzecznego koryta. Może nie byłoby to aż takie straszne, lecz wody potrafiły wzbierać w błyskawicznym tempie. Kiedy zaczynało padać, deszczówka, bez żadnych przeszkód, spływała po zbudowanych z czystego granitu górach, tworząc w dolinach rzek bez mała falę pływową.
51