czymś „najbardziej wewnętrznym” i, tak jak miłość, znajduje się pod ochroną wstydu. Również autentyczna religijność, ze względu na swą autentyczność, kryje się przed wszelką jawnością. Nasi pacjenci boją się, w dwojakim sensie, „zdrady” swych „intymnych” przeżyć religijnych: boją się zarówno, by się nie „wygadać”, jak też, by nie „popełnić zdrady”. Tego ostatniego boją się mianowicie w ten sposób, że nie chcą wydawać swych intymnych przeżyć w ręce ludzi, którzy mogliby nie rozumieć i nie ujmować ich jako coś autentycznego, a raczej chcieliby je uznać za coś nieautentycznego. Tacy pacjenci boją się, że lekarz, któremu powierzyliby swe przeżycia, mógłby chcieć zdemaskować ich religijność jako sublima-cję libido lub że mógłby obnażyć ją jako coś nie-osobistego, nie przynależnego do ego, lecz do id („nieświadomość archaiczna”) lub do anonimowego „się” („nieświadomość kolektywna”)1.
Tylko w ten sposób rozumiemy, dlaczego pacjentka, o której mówiliśmy ostatnio, żywiła głęboką obawę, że pewnego dnia zostanie opublikowana jako „przypadek” i tym samym ujrzy swoje doznania religijne zdegradowane do postaci rzeczy. Taka obawa dotyczy oczywiście nie tylko publikacji, obawa przed jawnością jest nie tylko obawą przed „opublikowaniem”, lecz również przed pokazaniem „publiczności”. Myślimy tu mianowicie o obserwacjach, które moglibyśmy poczynić prowadząc wykłady z psychoterapii.
Naszych pacjentów nie wprowadzaliśmy do sali wykładowej; rozmowa odbywała się w innym pomieszczeniu w cztery oczy, przed mikrofonem, który przekazywał ją przez głośniki do sali wykładowej. Chorzy nie byli więc widziani przez publiczność, lecz tylko słyszani — publiczność była tedy prawdziwym „audytorium”. W ten sposób nic nie było właściwie wystawione na widok, lecz przedstawione słuchowi ludzi, którzy w tym przypadku byli rzeczywiście tylko „słuchaczami”. Mimo to wypowiedzi pacjentki były niejako wypowiedziami coram publico, przekazywanie bowiem rozmowy do sali wykładowej następowało oczywiście z jej wiedzą i zgodą. Otóż wydaje nam się ogromnie interesujące, że ci sami chorzy, którzy w stworzonych przez nas optymalnych warunkach, przy zachowaniu incognito, co maksymalnie obniża ich nieśmiałość, są całkowicie gotowi omawiać swe życie seksualne, aż do najbardziej intymnych, a nawet perwersyjnych szczegółów — ci sami pacjenci wykazują „zahamowani a”, gdy tylko przychodzi do ich intymnych przeżyć religijnych. Podczas jednej z takich rozmów przed mikrofonem, w pomieszczeniu obok sali wykładowej, zapytano pewną pacjentkę o jej sny. W odpowiedzi na to — zaskakujące dla niej — pytanie opisała ona następujący sen.
„Znajduję się w środku wielkiego tłumu, jakby na jarmarku. Wszyscy poruszają się w jednym
43
Pewna pacjentka zwierzyła się kiedyś spontanicznie: „Jak to się dzieje, że wstydzę się wszelkich rzeczy religijnych, że wydają mi się przykre i śmieszne? Otóż sama wiem całkiem dobrze, dlaczego wstydzę się mych potrzeb religijnych: zasadniczy ton leczenia psychiatrycznego, jakim raczą mnie od dwudziestu siedmiu lat różni lekarze w różnych klinikach, był zawsze ten sam — owa tęsknota jest mędrkowaniem, bezsensowną spekulacją, ponieważ istnieje to tylko, co się widzi i słyszy, a wszystko inne to nonsens o pochodzeniu urazowym lub ucieczka w chorobę (by uniknąć życia). Musiałam więc, gdy mówiłam o potrzebie Boga, bać się, że doprowadzi mnie to do kaftanu bezpieczeństwa. Każde leczenie było dotychczas wiecznym mówieniem nie na temat”.