346
*
*
*
*
«i
■i
m
m
Agnieszka Graff
Czy ren powtarzany w rozmaitych wariantach symboliczny gest wykluczenia byl skuteczny? Odpowiedź zależy od tego, czy interesuje nas sfera faktów, praktycznych działań w czasach „Solidarności” czy też sfera symboli, tj. język, w którym się te fakty ujmuje. Kobiety robiły w „Solidarności" bardzo wiele. Nie przypadkiem jednak przywódczynie podziemia, z którymi rozmawiała Shana Penn upierają się, że ich funkcja była czysto wspierająca, że jeśli chwilowo przewodziły, to tylko z konieczności spowodowanej aresztowaniem większości mężczyzn. Cokolwiek robiły, były gotowe wpisać swoje działanie w schemat, w którym walka to jest to - i tylko to - co robią mężczyźni. One nie przeszkadzały. Robiły co musiały. Pomagały. Tylko pomagały. Shanna Penn pisze:
Szczęsna wskazywała, że wiele zamężnych kobiet z jej grupy określało siebie mianem żon prześladowanych działaczy .Solidarności", a nie mianem samodzielnych działaczek, w każdym razie działalność w opozycji nie stanowiła ich nadrzędnej tożsamości [...]. Działalność w podziemiu, według niej, nie była wysoko ceniona. Jej tajny charakter wykluczał publiczne uznanie, którego mężczyźni potrzebowali bardziej niż kobiety. [...] Według ich własnej opinii, ich dokonania w ruchu podziemnym nie miały charakteru rewolucyjnego, były koniecznością.9
Moja teza może się wydać szokująca, a nawet obrazoburcza: twierdzę, że wielki zryw wolnościowy, jakim była „Solidarność", stanowił na planie symbolicznym akt przywrócenia porządku patriarchalnego, który system totalitarny zaburzył. Tak jak komunizm stał się w zbiorowej nieświadomości okresem Seksmisji, haniebnego uwięzienia w podziemnym świecie odwróconych ról, tak wyjście na powierzchnię było mo-mentem odzyskania na nowo męskości, odcięcia obmierzłej pępowiny. W filmie, jak zauważyła Izabella Filipiak, moment ten przybiera postać zdjęcia połączonych z bazą kombinezonów. Niezależnie od tego, co działo się w planie realnym, w sferze symbolicznej, a co za tym idzie - w zbiorowej pamięci, „Solidarność” była wielkim męskim rytuałem przejścia. Fakt, że historia „Solidarności” zaczęła się od sprawy Anny Walentynowicz, został z mitu tego ruchu właściwie wymazany, pozostał gdzieś w tle jako anegdota, swego rodzaju apokryf. Właściwym początkiem tej historii okazał się moment, w którym wąsaty Lech Wałęsa po męsku przeskoczył płot Stoczni Gdańskiej. Potwierdził się Lacanowski schemat różnicy płci: kobiecość realna nie może w kulturze patriarchalnej zaistnieć jako podmiot działania. Zamiast niej pojawi się kobiecość uwznioślona: Matka Boska w klapie marynarki Wodza, a także w pieśniach i wierszach z tego okresu. Czarna Madonna, Królowa Polski. Ta odrealniona, odcieleśniona, ale przecież okaleczona mieczem wroga kobiecość, stanowi uświęcenie rewolucji, jej furtkę do sacrum. Ale patronka to jednocześnie zaprzeczenie przywódczyni. Jej obecność przypomina, że - aby rytuał mógł się dopełnić - kobiecość realna, ta, która nie łączy dziewictwa z macierzyństwem i nie czyni cudów, musi być z mitu całkowicie wyparta. Dlatego nie ma w naszej pamięci Anny Walentynowicz. Dlatego kobiety w „Solidarności" nie walczyły, tylko „robiły, co musiały”.
To zbiorowe zapominanie ma swój odpowiednik w wymiarze jednostkowym: w opowiedzianej przez Shanę Penn historii Danuty Winiarskiej. Kierowała ona podziemną „Solidarnością” w regionie lubelskim, posługując się marionetkową męską po-
stacią, niejakim Abramczykiem, który rzekomo dawał jej wszystkie polecenia. Znajomy Winiarskiej, który zgodził się występować w roli Abramczyka, by uwiarygodnić podstęp, mówił potem dziennikarzom, że to on kierował regionem lubelskim. Zaś zdaniem samej Winiarskiej, „ten mężczyzna tak bardzo utożsamił się ze swoją rolą, że zapomniał o prawdziwej historii"’®.
Przedstawiona przeze mnie - a przede mną, z innym rozłożeniem akcentów, przez Shanę Penn i Peggy Watson - wersja ostatnich 20 lat polskiej historii nie jest oczywiście powszechnie znana. Nie sądzę też, by przyjęły ją, nawet w charakterze ciekawostki, polskie media. Wiązałoby się to ze zbyt bolesną demitologizacją okresu, w którym - wedle wersji obowiązującej - Polacy przeszli coś w rodzaju przeanielenia. Byliśmy razem, byliśmy wspaniali, wzniośli i solidarni. Było nam dobrze.
W odróżnieniu od Shany Penn nie odczuwam zdumienia, że kobiety na swoją „pomocniczą" rolę godziły się bez protestów i - z małymi wyjątkami - bez poczucia krzywdy. Nie dziwi mnie nawet, że Winiarska do dziś nie ujawniła publicznie prawdy o „Abramczyku”. Nie dziwi przede wszystkim dlatego, że sama tak tę sytuację przeżywałam i dopiero w Ameryce, po kilku latach, wielu lekturach i z dużymi oporami zdobyłam się na reinterpretację solidarnościowych doświadczeń w kategoriach płci. Jednak wtedy, gdy jako nastolatka brałam w tych zdarzeniach udział, takie podejście do sprawy z pewnością wydałoby mi się absurdalne.
W1987 roku, jako siedemnastoletnia „dziewczyna opozycjonisty" zostałam wbrew swojej woli wyniesiona na rękach z demonstracji, kiedy zaczęło zanosić się na pałowanie. Z jednej strony byłam wściekła, z drugiej jednak wiedziałam, że siniaki, które z tego boju wyniosą chłopcy, będą więcej warte w ich własnych, ale także w moich oczach, jeśli pozwolę się przedtem wynieść z placu boju. Wiedziałam, że jeśli nie będę przeszkadzać, gdy oni walczą o Polskę, spotka mnie za to nagroda. Dziś jestem przekonana, że starcia z policją i późniejsze o nich opowieści stanowiły w środowisku NZS rytuał, w którym tworzyła się męska tożsamość. „Innym” wobec niej był nie tylko, a nawet nie przede wszystkim „wróg” (który w okresie schyłkowej komuny nie był zresztą aż tak niebezpieczny), lecz właśnie pełna podziwu i stojąca z boku kobieta. Dając się wynieść z demonstracji, odegrałam - nie do końca świadomie, ale przecież bardzo sprawnie - scenariusz kulturowy pt. „damy i rycerze”, którego historię opisuje w swojej książce Sławka Walczewska. Zaplątałam się na moment w szeregi rycerskie, ale przywołana do porządku łatwo zgodziłam się wrócić do roli damy. Byłam po prostu łasa na profity, jakie niesie ze sobą szlachecko-rycerski kontrakt płciowy. Nagroda za udział w tej grze jest istotnie słodka. Walczewska wymienia tu widowiskowe gesty, opiekę, ochronę przed przemocą, ale może warto dodać także jasno określone granice własnej roli, pewność, że jest się tym, kim powinno się być. Odgrywając niepokój, oczekiwanie i podziw wobec męskości swoich chłopców, dziewczyny z tego środowiska tworzyły zatem własną tożsamość kobiecą. Nie wykluczam, że do pewnego stopnia utożsamiałyśmy się z uwzniośłoną, usakralnioną kobiecością związaną z mirem Marki--Polki. Sądzę jednak, że miałyśmy do swojej kobiecej roli ironiczny dystans, którego chłopcom wyraźnie brakowało. Podczas gdy oni byli swoją męskością, a w każdym razie bardzo chcieli nią być, nasza kobiecość była w dużym stopniu maskaradą. I nie