warunki życia literackiego. Niektórzy z „prysz-czatych” (Szymborska, Nowak, w pewnym stopniu także Konwicki) wydali po roku 1956 książki, które uznane zostały za powtórny debiut.
W tym kontekście książka Konwickiego musiała zabrzmieć jak alarm. Jej autor wyznając przecież, po pierwsze, że był stalinistą — a takie wyznanie w naszym kraju nigdy nie jest bezpieczne — uzmysławiał odbiorcom, że staliniści wcale nie wymarli na rozkaz historii. Po drugie, przyznawał, że zgłosił akces do komunizmu nie z powodów koniunkturalnych czy ze strachu, lecz z przekonania. Po trzecie, wszystko to — mimo ironii, niezliczonych wolt i zaprzeczeń — było ujęte w ramy spowiedzi, konfesji, wyznania winy. Winy, którą Konwicki przyjmował na siebie: „Nie, ja się nie skarżę. Nikt mnie nie uwiódł ani omamił. Ja chciałem być zauroczany i wodzony na pokuszenie” (s. 57).
Teraz jednak pora przejść do wątków publicznych. Konwicki ujawnił swoją przeszłość — dziś powiedzielibyśmy, że była to autolustracja—i nagłe uświadomił prostą prawdę arytmetyczną dotyczącą pokolenia pryszczatych: „z tego licznego ongiś gatunku naszych dziwnych, tragicznych i odrobinę śmiesznych inteligentów zostałem sam na świede. Inni rozmydlili się, zniknęli z powierzchni ziemi albo dokonali zdumiewających reinkarnacji. Tak że właściwie ja ostatni i jedyny mógłbym służyć sobą do badań naukowych” (s. 49).
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że Konwicki rzucał hasło „Staliniści, wystąp!” W pewnym sensie społeczne reperkusje tego gestu były wówczas autorowi obojętne: wyznawał winę po to, by nikt nie mógł mu zarzucić, że zataja swoją przeszłość; ponadto zaznaczał, że nie był sam.
I dawał do zrozumienia, że idee postępu i szczęścia powszechnego przestały go mamić. Jednym słowem — odcinał się, i to nie tylko od idei, lecz także od środowiska. Reszta rozegrać się mogła — i rozegrała — według schematu „Co się komu w duszy gra”.
Prywatne rozliczenie epizodu stalinowskiego spotkało się z dwojakim przyjęciem: krytycy „Tygodnika Powszechnego”, „Więzi”, „Twórczości” pomijali w swoich omówieniach całą tę sprawę, wychodząc z założenia, że nie należy obracać treści wyznania przeciwko osobie; natomiast „lewa strona” życia literackiego urządziła Konwickiemu zimny prysznic:
Żukrowski: „Tadek, to już raz było, przypomnij sobie! Kiedyś się chciał szybciutko odciąć od przeszłości, być ze zwycięzcami, mieć zbyt łatwo historię uładzoną. I gdzie dziś Twoi pryszczaci nauczyciele? Gdzie ci z plutonu, który i mnie deptał?”
Maciąg: „Kokieteryjnie poprowadzone rozliczenie się z dorobkiem literackim młodości nie przekonało mnie wcale. [...] Na gruncie związków towarzyskich i rodzących się w nich emocji
— 109 —